Być może dlatego inny z bohaterów tej książki na początku swojej kariery poruszał się rowerem. I trzeba przyznać, że był skuteczny. 19 kwietnia 2001 roku ten mokotowski kiler przyjechał rowerem na ulicę Olbrachta na warszawskiej Woli. Bywał tu niejednokrotnie prywatnie. Tym razem miał wykonać egzekucję na mordercy Andrzeja C., pseudonim „Kikir”. Ten szef gangu z podwarszawskich Marek został zastrzelony 20 października 2000 roku w szpitalu na ulicy Szaserów. Dochodziła 21, gdy do sali numer 10 oddziału chirurgii pewnie wszedł płatny morderca i oddał w kierunku „Kikira” co najmniej sześć strzałów. Po czym spokojnie wyszedł ze szpitala. Wyrok na „Kikira” to splot wielu wydarzeń wywołanych porwaniem Kamila W., 17-letniego syna przedsiębiorcy spod Wyszkowa. Szerzej wrócę do tej sprawy w jednej z kolejnych moich książek.
Zabójcą „Kikira” miał być rzekomo Ukrainiec Albert Juriowicz P. „Alik”. Znany płatny zabójca, wcześniej związany z lubelskim gangiem „Pierza”.
19 kwietnia 2001 roku „Alik” wyszedł na spacer z psem. Gdy szedł ulicą Olbrachta, pojawił się przy nim rowerzysta. Niespodziewanie wyciągnął broń i oddał 10 strzałów. Po czym zakręcił szybko pedałami i odjechał. Dziesięć strzałów to niezbyt imponujący wynik, jak na kilera. Nawet początkującego.
Jeden celny strzał w głowę ofiary miał ponoć oddać inny z późniejszych członków komanda śmierci. To jedna z najgłośniejszych i dotąd niewyjaśnionych zbrodni w historii polskiej kryminalistyki.
O rzekomych kulisach tego zamachu usłyszałem w czasie zbierania materiałów do niniejszej książki w jednym z polskich zakładów karnych. Przytaczam tę opowieść, gdyż wiąże się ona z komandem śmierci. Tak przynajmniej twierdzi mój rozmówca. Miał to być chrzest bojowy dwóch późniejszych filarów gangu mokotowskiego.
– To była ich pierwsza albo druga egzekucja w życiu – twierdzi mój informator.
– To mnie postawiło na nogi – miał się zwierzać kumplom jeden z kilerów, lecz po chwili dodał, wspominając egzekucję z 25 czerwca 1998 roku: – Teraz bym tego nie zrobił.
Tłem zdarzenia i motywem zbrodni miała być zazdrość.
– Mam kłopot z pewnym bardzo ważnym psem – tymi słowami pewien warszawski biznesmen miał się zwrócić do jednego z mokotowskich bossów.
– To opłać go i się odczepi – poradził gangster.
– Pieniądze nie rozwiążą sprawy, tylko kulka. Moja żona ma z nim romans – wyrzucił z siebie mężczyzna.
– Kto to taki?
– Ten ich były główny.
– Tego nikt się nie podejmie. Na pewno nie za 10 czy 20 tysięcy baksów – gangster starał się przekonać zdradzanego kolegę, że zemsta jest niewykonalna i nieopłacalna.
– To za ile? Daj mi kilera!
– Pewnie ze sto tysięcy. Nikt taniej tego nie zrobi.
– Ale ja płacę! – biznesmen nie targował się wcale, jedynie zapytał: – Masz kogoś?
Minęły dwa tygodnie od tej rozmowy i rzekomy kochanek żony biznesmena nie żył.
– Zrobiłem bzdurę, podejmując ten temat. Potem nie mogłem się już z tego wycofać – mokotowski gangster, który zlecał egzekucję swoim ludziom, zdał sobie sprawę, że mogą z tego wyniknąć poważne problemy.
Minęło jednak ponad 20 lat i ta zbrodnia nie doczekała się rozwiązania. Mimo że w jej wyjaśnienie zaangażowano ogromne środki, do dziś nie wiemy, kim jest zabójca generała Marka Papały. Co prawda w śledztwie były badane różne wątki obyczajowe oraz motyw zabójstwa z zazdrości, lecz nie pojawiała się wersja, że morderców wynajął zdradzany mąż. Czy jest ona realna, trudno mi rozsądzać.
– Jestem pewien, że Papała zginął z powodu zazdrości – twierdzi mój rozmówca. – Stwarzanie legendy, że stracił życie, bo za dużo wiedział, nie ma żadnych podstaw. Zemsta gangów za walkę z przestępczością zorganizowaną też nie wchodzi w grę. Nikt nie ściągałby na siebie takich problemów. Ponadto od kilku miesięcy on już nie był komendantem głównym policji.
– A wersja z Igorem Ł. „Patykiem” jako zabójcą?
– Zupełnie niewiarygodna. „Patyk” to złodziej samochodów, a nie kiler. Zresztą nie kradł takich marek jak daewoo. Złodzieje nie chodzili na akcję z bronią z tłumikiem. Chcieli ukraść samochód, a nie zabić kierowcę. Pistolet z tłumikiem to ekwipunek zawodowego egzekutora. Padł tylko jeden strzał, i to wewnątrz auta. Złodziej poczekałby, aż kierowca wysiądzie, i wtedy ukradłby mu samochód, a nie strzelał do niego w środku. Po co? Pamiętaj, że pocisk, który trafił w głowę Papały, znaleziono w siedzeniu kierowcy. Ta kula miała spiłowany czubek. Tak robią płatni mordercy. To bowiem utrudnia identyfikację broni, z jakiej oddano strzał.
Jak twierdzi mój rozmówca, w zamach bezpośrednio zaangażowane były dwie osoby. Strzelał dwudziestokilkulatek, który jest fizycznie bardzo podobny do „Patyka”.
– Kasę podzielono na cztery osoby – dodaje mój informator i zastrzega: – Dziś procesowo byłoby to trudno udowodnić. Nikt się do tego nie przyzna, a innych dowodów już nie ma.
– Brałeś w tym jakiś udział?
– Na szczęście wtedy siedziałem.
ROZDZIAŁ 1. Rozszarpywanie Warszawy
ROZDZIAŁ 1
Rozszarpywanie Warszawy
Rozmowa z Markiem Dyjaszem, byłym szefem Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji
– Kierując Wydziałem Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, miał pan do czynienia z niezliczoną ilością zabójstw. Zapewne w znacznym stopniu normę wyrabiały grupy przestępcze. Sam doskonale pamiętam, że na przełomie wieków w Warszawie trup słał się gęsto.
– W czasie osławionej wojny „Pruszkowa” z „Wołominem” bywało i tak, że jednego dnia w Warszawie ginęło po kilka osób. Nawet pięć, sześć. Zdarzało się, że jeździliśmy od trupa do trupa. Było jednak i tak, że nie dochodziło do żadnego zdarzenia przez cztery dni. Nie było nawet zabójstwa z kręgu rodzinnego czy meliniarskiego, jak to nazywaliśmy. A piątego dnia – kilka zabójstw od samego świtu. Takie prawo serii. Jak od rana zaczęli się eliminować na terenie Warszawy, to kończyli wieczorem.
Pamiętam, gdy jednego dnia zastrzelili 18-latka w zakładzie fryzjerskim na Łabiszyńskiej. Jak się okazało, bandyci pomylili się. Chłopak był łudząco podobny do ochroniarza Andrzeja G., pseudonim „Junior”. Zresztą godzinę później dorwali i zastrzelili „Juniora” w przejściu podziemnym koło hotelu Marriott. Za dwie godziny był kolejny zastrzelony, tym razem na Mokotowie. Taki sobie rajd zrobili. Takie dni zdarzały się często. Jedni eliminowali drugich, ta wojna nie dotyczyła tylko „Pruszkowa” i „Wołomina”.
Likwidowanie przeciwników i walka o przejęcie rynku były na porządku dziennym. Warszawa zaczęła się robić zbyt ciasna dla tylu grup przestępczych. Mokotowscy mścili się na swoich wrogach, markowscy na swoich, a nowodworscy likwidowali własnych konkurentów. Walka gangów była dość dobrze widoczna pod koniec lat 90. Zakończyło się to, czy też lekko przycichło, około 2003 roku.
Kiedyś to całe towarzystwo trzymali w ryzach starzy z „Pruszkowa” i „Wołomina”. Wówczas te mniejsze grupy dla nich pracowały. Mokotowscy, żoliborscy czy ci z Targówka – oni biegali dla jednych czy drugich. Później sami wyczuli interes i zaczęli mocno w to wchodzić, przejmowali określone tereny, strefy wpływów. A na to „Pruszków” i „Wołomin” nie mogły sobie pozwolić.