Komando śmierci. Janusz Szostak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Janusz Szostak
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788366252028
Скачать книгу
celem – latem 2001 roku – był „Kamyk”, któremu podłożono ładunek wybuchowy pod jeepa grand cherokee. Jednak kiler, instalując bombę, przypadkowo uruchomił zapalnik. W efekcie sam w trybie pilnym pożegnał się z tym światem.

      W grudniu tego samego roku ostrzelano „Tomsona”, gdy wychodził z domu. Trafiło go 9 kul, mimo to przeżył. Musiał jednak szukać kryjówki przed dawnymi kolegami. Dopadli go w grudniu 2002 roku. Tym razem nie spudłowali. Trzy miesiące potem zginął „Kruszynka”.

      Wróćmy jednak do siłowni Paker. Jest 17 października 2003 roku, dochodzi godzina 10.30. Pod budynek przy ulicy Brygady Pościgowej na Gocławiu podjeżdżają dwa auta, z których wysiada trzech zamaskowanych i uzbrojonych mężczyzn. Wbiegają do lokalu. Jeden z bandytów terroryzuje bronią recepcjonistę. Pozostali wchodzą do sali treningowej. W kącie dostrzegają swoje ofiary. 30-letni „Konik” i 35-letni „Buła” zaledwie kilka dni temu wykupili miesięczne karnety do tej siłowni, modnej wówczas wśród ludzi z miasta.

      Na oczach przerażonych świadków trzej członkowie komanda śmierci dokonali błyskawicznej egzekucji. Wpakowali w swoje ofiary kilkanaście kul. Nikt z obecnych nie zareagował. Zamachowcy wybiegli z siłowni, wsiedli do samochodów i odjechali z piskiem opon, zostawiając na parkingu ślady spalonej gumy.

      Policja rozpoczęła natychmiast obławę: na Pradze rozstawiono patrole z długą bronią, które sprawdzały niemal każdy pojazd, nad Warszawą krążyły policyjne helikoptery. Niestety, nie zdołano zatrzymać zamachowców ani nawet trafić na ich ślad.

      – Ta egzekucja na Gocławiu w siłowni Paker to była taka sprawa, o której nie wiedziałem, czym się zakończy – tłumaczył w sądzie „Koniu”. – Myślałem, że jadę na uprowadzenie, a doszło do strzelaniny. Mieliśmy rzekomo porwać faceta spod siłowni. Być może coś wymknęło się spod kontroli – tłumaczy gangster, który jako jednego z kilerów wymienia Janusza M. „Janka”.

      Również „Wojtas” jest zdania, że rola „Janka” w tej sprawie nie została dobrze zbadana przez śledczych, a Janusz M. na dodatek został małym świadkiem koronnym.

      – Nie mam z tym nic wspólnego – kwituje krótko „Wojtas”. – „Janek” mnie w to wrobił.

      Jak się okazuje, po zabójstwie „Buły” i „Konika” Janusz M. zeznał, że z „Wojtasem” topił broń w Jeziorku Wilanowskim. Wojciech S. miał – zdaniem „Janka” – rozebrać się do slipek, wejść do wody i wyrzucić broń z dala od brzegu. Potem wydobył część broni, ale jedna czy dwie jednostki nadal zostały w wodzie. Tak wynika przynajmniej z zeznań „Janka”, które zainspirowały policję do ich zweryfikowania. Na miejsce wskazane przez Janusza M. udała się ekipa nurków. Nie zdecydowali się jednak wejść pod wodę, gdyż było to bardzo niebezpieczne. W końcu wpuścili robota, który nic nie znalazł. Zatem wydaje się mało prawdopodobne, by „Wojtas” wszedł tam w samych kąpielówkach.

      Miesiąc po strzelaninie w Pakerze kule dosięgły Arkadiusza K., pseudonim „Kieł”, który kumplował się z „Bułą” oraz „Konikiem” i był uważany za bliskiego współpracownika „Szkatuły”. Nikt nie miał wątpliwości, że to ciąg dalszy wojny gangów, a za zamachem stoi komando śmierci „Mokotowa”.

      W listopadzie 2003 roku 24-letni Arkadiusz K. umówił się na tak zwaną rozkminkę z ludźmi z „Mokotowa” na parkingu przy ulicy Polinezyjskiej 2, w pobliżu Multikina na Ursynowie. Na spotkanie przyjechał w towarzystwie 26-letniej dziewczyny. Nie zdążyli nawet wysiąść z pomarańczowego peugeota 206, gdy oddano do nich strzały.

      Jedna z kul trafiła „Kła” w szyję, druga w klatkę piersiową. Mężczyzna w ciężkim stanie trafił do szpitala. Jego towarzyszce nic się nie stało.

      Zamachowcem miał być niewysoki mężczyzna ubrany w bluzę z kapturem. Po oddaniu strzałów zniknął wśród budynków osiedla. Arkadiusz K. przeżył. Do dziś jest sparaliżowany i porusza się na wózku inwalidzkim, co ponoć nie przeszkadzało mu w kontynuowaniu działalności przestępczej.

      Wyglądało na to, że „Mokotów” po kolei eliminuje wszystkich ludzi powiązanych ze „Szkatułą” i „Szymonem z Łomianek”. Kilku ich żołnierzy zaginęło już wcześniej bez śladu. I nikt raczej nie łudzi się, że żyją.

      Straty w ludziach ponosił także gang mokotowski. W wielu przypadkach na własne życzenie i ze swojej inspiracji. Przypomnę tylko kilka niewyjaśnionych do dziś zbrodni.

      6 września 2002 roku został zabity Krzysztof K., pseudonim „Benek”, o czym pisałem w prologu tej książki.

      27 września 2005 roku o godzinie 13 do siłowni przy ul. Koński Jar na Ursynowie weszło dwóch zamaskowanych mężczyzn. Zbliżyli się do 32-letniego Wojciecha S., pseudonim „Szela”, który ćwiczył akurat wyciskanie sztangi na ławeczce. Bez słowa oddali do niego kilka strzałów i wyszli. Większość kul trafiła „Szelę” w klatkę piersiową, a jedna w głowę. Prawdopodobnie użyto broni z tłumikiem. Wojciech S. – mimo młodego wieku uważany przez policjantów za starą mokotowską gwardię – zawsze trzymał się nieco z boku grupy. Pojawiały się informacje, że za wyrokiem na „Szeli” może stać „Kurd” z grupy „Szkatuły”.

      Problemów mokotowskim gangsterom nastręczały nie tylko konkurencyjne gangi, lecz także kompani, którzy poszli na współpracę ze śledczymi. Jednym z nich był „Siwy”.

      W październiku 2004 roku doszło do próby porwania Pawła S., pseudonim „Siwy”. Ten były członek grupy mokotowskiej został świadkiem koronnym i obciążał dawnych kolegów. Jego wyjaśnienia składane śledczym były dla „Mokotowa” niemal tym, czym zeznania „Masy” dla „Pruszkowa”.

      „Siwy” zeznawał w wielu procesach, obciążył między innymi „Korka”, „Daksa” i „Ojca”. Takich rzeczy się nie zapomina. Na „Siwego” wydano wyrok. Miał być uprowadzony i zlikwidowany.

      – To był pomysł „Ojca” – twierdzi „Koniu” i dodaje: – Ten „Siwy” miał budę na bazarku na Woli, gdzie sprzedawał między innymi narkotyki. On swoimi zeznaniami poważnie obciążył „Ojca”. Zresztą z jego zeznań to pół Białołęki siedzi. O jego porwaniu słyszałem tylko z opowieści, bo nie brałem w tym udziału. Z tego, co mi wiadomo, „Ojciec” chciał zmusić „Siwego” do napisania pewnych rzeczy i przekazania tego prokuraturze, a później „Siwy” zniknąłby bez śladu.

      Niewiele brakowało, a plan by się powiódł. Co prawda „Siwy” miał status świadka koronnego, jednak nie chciał ciągłej ochrony policji, jaka mu z tego tytułu przysługiwała. Mimo to cały czas był dyskretnie obserwowany.

      Gdy pewnego dnia wracał do domu, na ulicy Nowolipie zatrzymał się przy nim dodge znany w świecie przestępczej Warszawy jako „Gryzelda”, z którego wyskoczyło dwóch mężczyzn. Krzycząc „policja!”, rzucili Pawła S. na ziemię. Błyskawicznie skuli i wciągnęli do auta.

      Na szczęście w tym momencie do akcji wkroczyli prawdziwi policjanci, którzy z ukrycia ochraniali świadka koronnego. Doszło do strzelaniny – w efekcie gangsterzy porzucili samochód z „Siwym” w środku.

      – Wtedy na Nowolipiu była niezła awantura przy samochodzie „Ojca”. Ruszył na mnie i prawie mnie przejechał – wspomina „Koniu”.

      – Czy to byłem na pewno ja? – docieka Grzegorz K. „Ojciec”.

      – Nie widziałem jego samego, ale on jeździł tym autem – Andrzej K. „Koniu” zwracał się do składu sędziowskiego.

      – Ja nie miałem nic wspólnego z bezpośrednim uprowadzeniem. Jeździłem jedynie za „Siwym” z „Wojtasem” jego passatem i go obserwowaliśmy – objaśnia „Koniu”. – Za nami z kolei jeździła policja.

      Mimo