– A buty?
– Buty zostają tutaj na pamiątkę, bo jesteś słynnym bokserem. A teraz wynoś się stąd bez butów! (…)”.
Tę z pozoru niewiarygodną historię potwierdza mi Piotr K. „Broda”, gangster związany z „Pruszkowem”, a obecnie świadek koronny ukrywający się przed policją.
– W budynku Pasty w Warszawie, na dole, był klub, dość popularne miejsce spotkań gangsterów. Nazywało się to John Bull, to był pub w stylu irlandzkim. Była taka sytuacja, że przyjechał tam Andrzej Gołota z „Nastkiem” [Krzysztof K. – legenda warszawskiego półświatka – przyp. aut.], „Bąblem” [Sławomir J. – znany kulturysta powiązany z „Pruszkowem” – przyp. aut.] i „Masą”. W tym czasie był tam także Andrzej „Słowik” z jakimś towarzystwem. I wyskoczył do nich mocno, zaczęło się coś od Gołoty. Później przenieśli się do agencji towarzyskiej i tam ich odnalazł „Słowik”. Wówczas Gołota musiał się szybko ewakuować bez butów. Te buty długi czas wisiały na ścianie w tej agencji jako trofeum, że Gołota stamtąd uciekał. Była taka sytuacja i jest w stu procentach prawdziwa. Ale o co tam poszło dokładnie, tego nie wiem.
W tym czasie „Pruszków” był już owiany gangsterską legendą, co zapewne nie było bez wpływu na zachowanie słynnego boksera. W końcu burdel to nie ring i nie wiadomo, co mogło go tam jeszcze spotkać. Wówczas tak zwana mafia pruszkowska wydawała się bezkarna. A jej liderzy budzili powszechny strach.
„To dziennikarze i policjanci wykreowali Masę, Pershinga czy Słowika na przywódców tak zwanej mafii” – Andrzej Z. konsekwentnie zaprzecza istnieniu w Polsce jakiejkolwiek mafii. „To wtedy media zaczęły używać słowa mafia dla jakichkolwiek działań przestępczych. Pomimo że mało kto rozumiał znaczenie tego określenia, używali go wszyscy. Dziennikarzom mafia była potrzebna, żeby wiadomościom nadać posmak sensacji i lepiej je sprzedać, policji, żeby uzyskać dodatkowe fundusze na walkę ze zorganizowaną przestępczością. Przeciętny telewidz i czytelnik gazet uwierzył w istnienie mafii. Ludzie zaczęli się bać. Wykreowano mafię pruszkowską, później wołomińską. Pisano o wojnie między tymi mafiami, podkładaniu bomb, morderstwach na zlecenie. Straszono ludzi zwyrodnialcami wyrzucającymi przez okna niemowlęta, robiącymi wiertarką dziury w kolanach torturowanych ofiar. A tak naprawdę w Polsce mafii nigdy nie było (…)” – twierdzi legendarny gangster.
Między innymi o tym, czy istniała mafia pruszkowska i jaką rolę odgrywał w niej „Słowik”, opowiem w dalszej części książki.
Rozdział 3
Nie miałem innej drogi
Rozmowa z Andrzejem Z. „Słowikiem” o tym, jak zostaje się przestępcą wbrew własnej woli, i o tym, jak wygląda resocjalizacja w polskich więzieniach.
– Wstąpił pan na drogę przestępstwa wbrew sobie i z zupełnie błahego powodu. Nie było z niej potem odwrotu?
– Moje wkroczenie na drogę przestępstwa było zupełnie nieświadome, gdyż, jak już wcześniej wspomniałem, samochód nie był przeze mnie ukradziony. Jedynym wykroczeniem było to, że poruszałem się bez wymaganych uprawnień. A, jak wspomniałem, moje towarzystwo było z wyższych sfer i miało wpływowych rodziców, to jedynym kozłem ofiarnym musiałem zostać ja. To wpłynęło na moje dalsze życie. Ja wcześniej nie byłem i nie czułem się przestępcą. To więzienie zrobiło ze mnie przestępcę, tam wyprodukowali mnie takiego, jaki jestem. Dopiero oni zmienili mój światopogląd, nastawienie do świata, do ludzi. Przebudowali mój system wartości. Obowiązująca wówczas machina więzienna, tak zwana resocjalizacja – o ile jakakolwiek była – zostawiła mnie na pastwę losu.
– Wielu młodych ludzi z powodu niekiedy banalnych przewinień czy wybryków trafia za więzienne mury. Tam muszą się odnaleźć w rzeczywistości, o której nie mieli pojęcia. Ktoś im pomaga się w niej odnaleźć?
– Nie znam takich przypadków. Nikt się za mną wówczas nie ujął, nikt się mną nie zainteresował. Nikogo nie interesowało, że byłem normalnym chłopakiem, który chodzi do szkoły, uprawia sport, ma normalne życie, które raptownie jest mu odebrane. Przypominam, że przestępstwo, jakie popełniłem jako młody człowiek, było faktycznie zaledwie wykroczeniem i większość osób, które popełniły podobny czyn, dostawała za to zawiasy. Ja zostałem potraktowany wyjątkowo srogo i na dodatek osadzono mnie w bardzo rygorystycznym więzieniu. W Mielęcinie było co prawda więcej takich chłopaków, którzy do więzienia trafili po raz pierwszy, jednak ja jakimś cudem trafiłem na pawilon, na którym panowała żelazna dyscyplina. Tam 90 procent osadzonych było recydywistami. Niemal wszyscy siedzieli już wcześniej, czy to w więzieniu, czy w zakładach poprawczych. Dla nich taki „obóz” więzienny nie był nowością. Z łatwością się tam odnajdowali. Dla mnie na początku to był szok.
– Twierdzi pan, że człowiek, który wszedł na drogę przestępstwa, ma niewielką szansę, aby z tej drogi zejść. Dlaczego tak się dzieje?
– W wielu przypadkach tak właśnie jest. Sporadycznie udaje się zejść z tej drogi, gdyż trzeba mieć do tego wiele sprzyjających okoliczności. Chociażby rodzinę, która jest w stanie pomóc w rozpoczęciu normalnego życia, wspierając nas na każdym kroku. Niestety, większość osób opuszczających zakłady karne nie ma takich możliwości, nie ma wsparcia rodziny. Wiele osób po wyjściu z więzienia nie wie, co ma zrobić, nie ma się do kogo zwrócić, za co żyć i gdzie podziać.
– Dlaczego tak się dzieje? Domyślam się, że w wielu przypadkach rodziny odwracają się od osób, które weszły na drogę przestępstwa.
– Winę za taki stan rzeczy ponosi też system, który ograniczał osadzonym kontakt z bliskimi przez cały czas pobytu w zakładzie karnym, a najbardziej na początku pobytu. Następnie po skazaniu wywozili człowieka najdalej, jak tylko mogli od domu, co też stanowczo ograniczało kontakt z bliskimi.
– Czuł się pan opuszczony przez bliskich?
– Zostałem opuszczony przez wszystkich, przez cały wachlarz ludzi, którzy mnie wcześniej otaczali. Rodzina była, ale przecież ja musiałem odpowiadać sam za siebie. Oni rozkładali ręce, bo co oni mogli? Skoro system tak działa, że wychowawca nie zauważa, że ja się nie nadaję do takiego więzienia i tym bardziej na taki pawilon. Sąd nie rozpoznaje, że ja powinienem dostać wyrok w zawieszeniu. Prokurator zgadza się w całości z ustaleniami policji. Potraktowano mnie jak stuprocentowego bandytę, a nie jak człowieka, który po raz pierwszy ma styczność z prawem i jakąkolwiek odpowiedzialnością karną. Po tym wszystkim zdałem sobie sprawę, że muszę sobie radzić sam, bo nikt o mnie nie zadba i zginę w tym więzieniu. Co rodzina może? Przyjechać na widzenie i to wszystko. Na nic nie mieli i nie mogli mieć wpływu. Nie mam o to do nich żalu ani pretensji. Taki był system i otaczająca wszystkich rzeczywistość.
– Twierdzi pan, że to komuna zrobiła z pana przestępcę. I wtedy też powiedział pan sobie: „Chcecie mieć przestępcę, to będziecie go mieli”. Czyli potem wybrał pan tę drogę całkowicie świadomie?
– W pewnym sensie tak było. Lecz tak naprawdę stało się to dopiero wtedy, gdy wyszedłem na wolność i zorientowałem się, że wszyscy moi znajomi w dalszym ciągu się uczą, mają poukładane życie. W szczególności ci, którzy byli wtedy ze mną w czasie tego wypadku. I nagle się okazało, że nie chcą się ze mną zadawać, a nawet znać takiego bandyty. Napiętnowanie mnie przez owych znajomych w dużym stopniu przyczyniło się do tego wszystkiego.
– Czuł się pan zdradzony, opuszczony przez dawnych kolegów?
– Jeżeli przyjeżdżasz do więzienia, jesteś bity, katowany, na izolatki sadzany bez większego powodu, to po wyjściu jesteś zraniony. Jesteś skrzywiony, wykolejony, zbuntowany. Wychodzisz i nie masz co robić. Ludzie, których zostawiłem za murami, zdążyli pokończyć szkoły,