Słowik. Janusz Szostak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Janusz Szostak
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788366252318
Скачать книгу
który gdzieś tam sobie siedzi i doradza innym, rozwiązuje jakieś kwestie”. Co pan sądzi o takim scenariuszu dla siebie?

      – „Majami” ma bujną wyobraźnię, chociaż z drugiej strony… Wspomniany „Majami” akurat najmniej wiedział na mój temat. Ja go nie znałem, nigdy nawet o nim nie słyszałem. W ogóle było dwóch policjantów o takiej ksywce. Jeden z Trójmiasta i on podobno zbliżył się do środowiska „Nikosia”. Coś tam mógł wiedzieć, ale czy wiedział, to ja z kolei tego nie wiem. Ten „Majami”, o którym mowa, podobno gdzieś tam pracował przy tak zwanej grupie mokotowskiej. To wszystko, co powstało z udziałem tej osoby, to jego własna interpretacja zdarzeń, a nie fakty.

      Na początku był spirytus

      „Słowik” pierwsze większe pieniądze zarobił na handlu spirytusem. Jak sam mówi, był to wspaniały czas w jego życiu, chociaż znaczną jego część spędził w więzieniach i aresztach:

      – Lata 90. to był dla mnie złoty okres. Przebywałem wówczas na wolności 10 lat i obracałem ogromnymi, jak dla mnie, pieniędzmi. Zapewne wszyscy Czytelnicy są ciekawi, skąd mieliśmy, jak na tamte czasy, tak znaczną kasę. Zatem spieszę z wyjaśnieniami. Na początku lat 90. spotkało się kilku znajomych z więzienia i wtedy szukaliśmy pomysłu na godny zarobek. Po długich rozmowach doszliśmy do wniosku, że najprościej będzie dorobić się na przemycie spirytusu. Na zachodniej granicy toczył się taki proceder na dużą skalę. Jak nietrudno się domyślić, postanowiliśmy wejść w ten biznes, nie inwestując zbyt wiele. Chcieliśmy natomiast dużo zarabiać. Po prostu zdecydowaliśmy się okradać przemytników. I tak też zrobiliśmy.

      – Potrzebne były jakieś inwestycje?

      – Niewielkie. Na początku zakupiliśmy na podstawioną osobę (słupa) poloneza caro, a do kompletu na stacji benzynowej nabyliśmy niebieskiego koguta na magnes oraz lizaka policyjnego do zatrzymywania samochodów. Już wtedy mieliśmy znajomości u pograniczników, którzy wystawiali nam transporty, które przekraczały niemiecko-polską granicę. Co się potem działo, chyba łatwo się domyślić.

      – Domyślam się, że zaczął się rabunek.

      – Gdy mieliśmy cynk z granicy, natychmiast podjeżdżaliśmy obok wskazanego nam tira z włączonym kogutem, a lizakiem pokazywaliśmy, aby się zatrzymał. Po czym wyjmowało się kierowcę z szoferki i zapraszało do poloneza. Nigdy nie musieliśmy używać broni. Zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Tymczasem nasz kierowca jechał do naszej ciężarówki, aby tam przeładować skradzione beczki. Po przeładowaniu oddawało się ciężarówkę kierowcy i jechał sobie dalej. Cały i zdrowy. Niektórzy z napadniętych kierowców okazywali niesamowite zdziwienie, gdy dowiadywali się, co naprawdę przewożą, gdyż w papierach były zwykle wpisane całkowicie inne towary.

      – Uchodziło wam to bezkarnie?

      – Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek właściciel zagarniętego przez nas towaru zgłosił policji taką kradzież. Podobnych interesów mieliśmy naprawdę wiele, wręcz bardzo wiele.

      – Co robiliście dalej z tym kradzionym spirytusem?

      – To proste. Sprzedawaliśmy go paserowi, a najlepszym paserem był Henryk N. ps. „Dziad”. Zawsze płacił na czas i brał każdą ilość. Trzeba uczciwie przyznać, że wówczas był najlepszy ze wszystkich. Niestety, później staliśmy się wrogami. Stało się to przez Wieśka „Wariata”, brata „Dziada” – twierdzi „Słowik”. Jednak powód konfliktu był prawdopodobnie inny. Wrócę jeszcze do tego tematu w tym rozdziale.

      – To jak sobie radziliście bez pomocy „Dziada” – dociekam.

      – Potem musieliśmy kombinować w inny sposób. Choćby poprzez pozostawianie mojej skromnej osoby pod zastaw u potencjalnych sprzedawców tego płynu. Ale to opiszę innym razem – deklaruje „Słowik”. – Najwięcej informacji na temat transportów otrzymywaliśmy od znanego powszechnie wszystkim handlarza spirytusem Ludwika A. „Lutka” [jeden z bossów „Wołomina – przyp. red.] oraz od samego „Dziada”, którzy w ten sposób wykańczali finansowo konkurencję.

      Spirytusowe interesy „Dziada” ze „Słowikiem” chyba nie do końca wyglądały tak, jak je opisuje Andrzej Z. Inną wersję i rolę „Słowika” w tych interesach przedstawiają mi dawni wspólnicy Henryka N. „Dziada”.

      – Na początku było tak, że „Słowik” często spotykał się z „Dziadem”. Robili sobie z Heńkiem wspólne grille, wódeczkę pili, zarabiali razem pieniądze. Głównie na spirytusie, który sprowadzał Heniek – objaśnia Zygmunt, były współpracownik Henryka N. znanego bardziej jako „Dziad”. – „Słowik” przyjeżdżał często do Heńka ze swoimi kolegami z „Pruszkowa”, wszyscy niby się wtedy kolegowali. Ale nikt nie wiedział, że „Słowik” jest w tak dobrych relacjach z „Dziadem”, że wspólnie biesiadują. A Andrzej się tym nie chwalił swoim kumplom z „Pruszkowa”.

      – A mnie się wydaje, że dobrze o tym wiedzieli, a „Słowik” wkradł się w łaski Henryka N., aby rozpracować jego biznesy od środka – zauważam.

      – Mogło tak być, bo gdy Andrzej przyjeżdżał do Ząbek, to zawsze się przymilał „Dziadowi”: „Heniu to, Heniu tamto…” – zagadywał i urabiał „Dziada”.

      – I ty myślisz, że robił to bezinteresownie? Pewnie podchodził „Dziada” tak jak „Pershinga”, aby rozeznać się w jego interesach?

      – Jest to prawdopodobne, bo „Słowik” jest taki jak żmijka, która chce się wszędzie wkręcić, wślizgnąć i być mądrzejszy od tych swoich kumpli. Rzeczywiście podszedł „Dziada”, który zwierzył mu się, gdzie i od kogo kupuje ten swój spirytus.

      Gdy Andrzej Z. poznał źródło dostaw, wypadki potoczyły się błyskawicznie, bo pojechał z tą wiedzą do pruszkowskich kumpli. Szybko uradzili, że tym razem kupią spirytus bez udziału „Dziada”. Mimo że wcześniej zawsze brali od niego.

      To według moich rozmówców był punkt zwrotny w ich wzajemnych stosunkach.

      – Od tego czasu zaczęły się problemy. Na początku to była jedna ekipa i nie było między nami żadnych podziałów czy wojny. Robiliśmy wspólnie interesy – zauważa Damian z grupy „Dziada”. – To się zaczęło wtedy, gdy się okazało, że „Dziad” z „Wariatem” zarabiają większe pieniądze niż cały „Pruszków”.

      – To prawda – dodaje Zygmunt. – Heniek i Wiesiek byli obrotni, mieli układy i możliwości załatwienia wielu tematów. Pruszkowscy się od nich uczyli. A jak już zobaczyli, że „Dziad” z „Wariatem” potrafią zarobić pieniądze, że ściągają towar, zaczęli się pod to podłączać. Na początku nie mieli zielonego pojęcia, jak zarabiać pieniądze. „Pruszków” to nie była żadna mafia, to „Masa” z nich zrobił mafię. Ale oni przy „Wariacie” i „Dziadzie” byli na początku niczym ubodzy krewni. Najpierw wszystkim kręcił Wiesiek, bo miał układy, potem dopiero Heniek przejął te wszystkie interesy. Po śmierci Wieśka jego żona przyszła do Heńka i opowiedziała o wszystkim, co robił. Mówiła co, gdzie i z kim, bo poznała te wszystkie tematy. A Heniek rozkręcał to dalej.

      Wróćmy jednak do zdarzenia, które poróżniło na dobre „Dziada” z pruszkowiakami. Był to moment, w którym „Słowik” wyciągnął od Henryka N. informację, gdzie ząbkowski boss zaopatruje się w spirytus. Wówczas „Pruszków” postanowił uniezależnić się od dostaw „Dziada” i skorzystać z jego źródła zaopatrzenia w spirytus, po który wyruszyły do Niemiec dwa tiry.

      – Jesteśmy od Heńka – podszyli się pod „Dziada” kierowcy z „Pruszkowa”. To wystarczyło, aby ich naczepy zapełniły się spirytusem. Zapłacili i ruszyli w kierunku