Andrzej Z. był jedną z niewielu osób, którym udało się uciec z tego najlepiej strzeżonego więzienia w Polsce. W dodatku dokonał tego w czasie stanu wojennego, który nie sprzyjał takim brawurowym akcjom, a tym bardziej ukrywaniu się. Niemniej jednak „Słowik” pół roku spędził w kryjówce na gdańskiej Starówce. Jednak poszukiwany listem gończym zbieg wrócił do Czarnego. Gdy w końcu wyszedł na wolność, ponownie nie potrafił się na niej odnaleźć. Zamiast pracować, musi rabować: „W tym czasie jak grzyby po deszczu powstają najróżniejsze hurtownie, które aż prosiły się, żeby je okradać. Zazwyczaj są zakładane w okolicy Warszawy w jakichś stodołach czy szopach. Są źle zabezpieczone. Nie mają alarmów, jedyne zabezpieczenie to metalowe skoble i duże kłódki. Zaczynam kraść papierosy i handlować nimi (…)” – „Słowik” wspomina tamten okres, który został przerwany kolejnymi aresztowaniem i wyrokiem. Dalej pisze: „Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że wieloletnie przebywanie w jednej celi z najgroźniejszymi przestępcami tak bardzo mnie zmieniło, że nie potrafię żyć na wolności. Moje życie, mój dom są tu, w więzieniu. Jestem nieprzystosowany do innego życia” – stwierdza przyszły mafioso. Mimo to ciągnie go do wolności. Aby znaleźć się poza murami, załatwia fałszywy telegram o śmierci matki i dostaje pięciodniową przepustkę.
„Chciałem w ciągu tych pięciu dni załatwić wszystkie najpilniejsze sprawy, a potem odsiedzieć wyrok do końca. Chciałem mieć to już poza sobą, być czystym. Ale stało się inaczej. W ciągu tych pięciu dni wolności zarobiłem tak dużą ilość pieniędzy, że mogłem skutecznie ukrywać się w nieskończoność (…)” – wyznaje gangster, który nie wrócił z przepustki, poznał kobietę i został ojcem Sary. Tym trudniej było mu wracać do więzienia. I szczerze mówiąc, nie miał zamiaru tego zrobić.
„Jestem szczęśliwy. U boku ukochanej kobiety przeżywam najwspanialsze chwile. Nareszcie mam taką rodzinę, o jakiej marzyłem przez lata więzienia. Taką, w jakiej wychowywali mnie moi rodzice. Męczy mnie jedynie ciągła presja ukrywania się przed policją. I presja ta udziela się również mojej kobiecie. To powoduje, że po pewnym czasie mój związek rozpada się. Moja kobieta nie wytrzymuje ciągłego napięcia (…)” – „Słowik” podsumowuje okres życia, które wkrótce ponownie miało się radykalnie zmienić.
Jak sam wyznaje, w tym czasie pojawia się okazja, aby został ułaskawiony przez prezydenta Lecha Wałęsę. Tak to wspomina „Słowik” w swojej książce: „Zaproponowano mi skorzystanie z prawa aktu łaski ówczesnego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsy. I ja z tej propozycji skorzystałem, ściślej mówiąc, po prostu się wykupiłem. Zapłaciłem żądane pieniądze i otrzymałem odpowiedni dokument. Nie widziałem innej możliwości. Naznaczony piętnem groźnego przestępcy, ukrywającego się przed policją, nie mogłem się ubiegać o akt łaski Prezydenta w normalnym trybie. Wykorzystałem ludzką chciwość i akt łaski po prostu kupiłem (…)”.
Wałęsa ułaskawił „Słowika” w 1993 roku. O przyjęcie łapówki w wysokości 150 tysięcy dolarów byli posądzani Mieczysław Wachowski i Lech Falandysz z Kancelarii Prezydenta.
Sam Lech Wałęsa tak odniósł się do tej sprawy: „Nie znam Słowika. Wprawdzie on jakieś tam zwolnienie dostał w moim okresie, ale ja miałem kancelarię ideową, więc nie było mowy, żeby ktokolwiek dał się przekupić. W czasie gdy doszło do ułaskawienia Andrzeja Z., był słowiczkiem, a nie Słowikiem, i dopiero przymierzał się do gangsterowania. Gdybym wiedział, że słowiczek wyleci na Słowika, tobym go udusił w zarodku”.
„Śmieszne wydaje mi się tłumaczenie Pana Prezydenta, że ktoś podsunął mu do podpisania stosowny dokument, że on o niczym nie wiedział, że nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności (…)” – Andrzej Z. jednoznacznie ocenia rolę Wałęsy w tym zdarzeniu.
Od momentu ułaskawienia życie Andrzeja Z. nabrało rozpędu: „Prowadzę wystawne życie. Dużo podróżuję, zwiedzam świat. Stać mnie na wiele. Po latach spędzonych w więzieniach, gdzie odpokutowałem za swoje przestępstwa, wiodę życie uczciwego obywatela. Prowadzę legalną firmę, zarabiam pieniądze, płacę państwu podatki. Nie jestem złodziejem, nie okradam państwa. Jeżeli kiedyś to robiłem, to już dawno za to odpowiedziałem. Niech nikt nie myśli, że moje bogactwo wzięło się z okradania banków, napadów na sklepy, wymuszania haraczy (…)” – zastrzega „Słowik”, który w tym czasie jest już jednym z filarów „Pruszkowa” i legendą świata przestępczego w Polsce.
W książce „Skarżyłem się grobowi” wyjawia, jak osiągnął taką pozycję i co w tym pomaga: „Pieniądze to władza i szacunek. Pieniądze dają poczucie siły, pozwalają przyporządkować sobie innych ludzi. Ludzie bogaci rządzą tym światem. Ja swoją pozycję i szacunek zawdzięczam nie tyle pieniądzom, które posiadam, co poszanowaniu zasad, na które składają się honor, wierność i lojalność wobec przyjaciół. W obronie tych ideałów byłem bezkompromisowy. Gdy po wielu latach odsiadki wyszedłem na wolność, miałem już ugruntowaną opinię człowieka twardego i nieustępliwego w obronie swoich zasad (…)”. Zasady zasadami, ale siła pięści i nieustępliwość też torowały drogę do gangsterskiej kariery. Krążyła również opinia, wyniesiona jeszcze z więzienia, o niepokonanym „Słowiku” i o jego okularach. „Po pewnym czasie wszyscy, którzy mnie znali, wiedzieli, że gdy zdejmę okulary, to będzie awantura i jak najszybciej wychodzili” – objaśnia boss „Pruszkowa”. – „Po pewnym czasie po całej Polsce rozeszła się plotka o niepokonanym Słowiku. Gdzie się nie pojawiłem, znajdowali się chętni do sprawdzenia się ze mną. Już nie tak, jak wcześniej, dlatego że wyglądałem na frajera, którego łatwo zlać i popisać się przed panienką, ale dlatego, że niejeden chciał udowodnić, że jest lepszy od Słowika. Wszystkie pojedynki kończyły się podobnie: krótkie spięcie i karetka zabierała delikwenta. Nigdy nie bawiły mnie takie historie, po prostu zmuszany byłem do obrony, a że przez lata ćwiczeń nabrałem sporej wprawy, zawsze wychodziłem z tych pojedynków zwycięsko. Tylko nie zawsze pokonani potrafili pogodzić się z przegraną, o czym niech zaświadczy poniższa historia.
Miałem bardzo atrakcyjną żonę, z którą często bywałem w restauracjach, na dyskotekach, na różnych przyjęciach. Jej uroda powodowała, że bardzo często była podrywana przez facetów. Czasami bywały z tego powodu kłopoty (…)” – wspomina Andrzej Z.
„Słowik” twierdzi, że bił nie tylko nachalnych podrywaczy swojej ówczesnej żony, lecz poskromił także Andrzeja Gołotę. Tak to opisał w książce „Skarżyłem się grobowi”: „Ponieważ Gołota był wielki i dobrze się bił, Pershing zatrudnił go do swojej obstawy. Przy boku Pershinga zaczął pojawiać się w różnych popularnych dyskotekach i restauracjach, w których i ja bywałem. Dzięki temu, w którymś momencie Gołota stanął na mojej drodze. W towarzystwie przyjaciół bawiłem się w dyskotece Olszynka, gdy w pewnym momencie do naszego stolika podszedł Gołota i próbował się dosiąść.
– Przepraszam cię bardzo – mówię – to są moje koleżanki, może byś się przywitał i spytał, czy możesz się dosiąść.
– Koło dupy latają mi twoje kobiety – on na to.
– Skoro nie witasz się z moimi koleżankami, to się zrywaj – i w tym momencie ściągnąłem okulary.
Po wielu latach spotykamy się znowu, tym razem w agencji towarzyskiej, do której zaprosiłem kilku moich gości z zagranicy. Okazuje się, że klientem w tej agencji jest Andrzej Gołota, mało tego, udaje, że mnie nie zna. Rozumiem, może