Odwet. Vincent V. Severski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Vincent V. Severski
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788381430050
Скачать книгу
większe niż w rzeczywistości. Prezydent Bronicki był z poprzedniego obozu politycznego, więc jeździł głównie z wizytami do trzeciorzędnych krajów, obsługiwany prawie wyłącznie przez życzliwe mu stacje telewizyjne.

      Robert Kunicki za miesiąc kończył czterdzieści sześć lat, miał sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, ważył dziewięćdziesiąt jeden kilo i bardzo podobał się kobietom. Od szesnastu lat pracował dla państwowej agencji informacyjnej Infopress, a od trzech mieszkał w Baku jako korespondent regionalny. Była to jego czwarta placówka.

      Od początku wiedział, że to dęta wizyta, z której nic nie wynika, ale jako korespondent agencji rządowej musiał zadać prezydentowi jakieś pytanie. Dzięki jego rzecznikowi zrobił to pierwszy. I dobrze, bo tym sposobem miał już konferencję z głowy.

      – Czy wizyta pana prezydenta przyczyni się do zacieśnienia przyjaźni z Azerbejdżanem, osobistych relacji z prezydentem Alizadowem i wzrostu znaczenia Polski w basenie Morza Kaspijskiego? – zapytał dobrze wyćwiczonym barytonem.

      – Ależ oczywiście, panie redaktorze, bardzo dobre pytanie… – Prezydent uśmiechnął się szeroko, jakby właśnie na nie czekał, i rozwinął odpowiedź wyjątkowo potoczyście.

      Kunicki wystarczająco długo pracował jako dziennikarz i doskonale wiedział, że prezydent bardzo lubi to pytanie i chce, żeby padło jako pierwsze. O gaz i ropę go nie zapytał, żeby biedaka nie denerwować.

      Każdy polityk, który nie ma nic do powiedzenia, czeka na takie pytania i zawsze zapamięta, kto pierwszy je zadał. Niby prosta sprawa, a ile można pomóc! – pomyślał Kunicki. Nie głosował na Bronickiego i miał go za klauna, ale skoro ten już przyjechał do Azerbejdżanu na herbatę, to należało być patriotą. To nigdy nie zaszkodzi – uważał.

      Depeszę napisał już rano. Teraz naniesie tylko kosmetyczne poprawki i wyśle ją do Warszawy.

      Była piętnasta trzydzieści. Wyszedł z hotelu na rozżarzoną do czerwoności ulicę, skręcił w prawo, przyspieszył kroku i już po chwili oblał się lepkim potem. Było bardzo gorąco i wilgotno. Wiatr znad Morza Kaspijskiego przyniósł powietrze pełne oparów ropy, które osadzały się na wilgotnym ciele, wciskając do ust i nosa, tak że nawet miejscowi wymiotowali. To nie było normalne lato w Baku. Temperatura od wielu dni przekraczała trzydzieści pięć stopni. Kunicki też czuł, że robi mu się niedobrze, więc żeby zabić mdły smak w ustach, co chwila pociągał z butelki łyk kwaśnego napoju z granatów. Pomagało.

      Do spotkania z Jewgienijem Morozowem zostało mu piętnaście minut, więc jeżeli miał zdążyć, musiał wytrzymać ten upał.

      Z plecaka wyjął bejsbolówkę z logo Baku i wcisnął ją na ogoloną głowę. Po chwili poszukiwań odnalazł też okulary przeciwsłoneczne. Zwykle chodził w krótkich spodenkach i T-shircie, ale tym razem, z uwagi na konferencję prezydenta, włożył siwe spodnie chino i beżową koszulę z krótkimi rękawami.

      Już z daleka zobaczył mężczyznę o posturze zapaśnika wagi ciężkiej, z ciemnym zarostem pod same oczy i gęstą siwą czupryną.

      Giena siedział w ogródku kawiarni Arachid na prospekcie Neftçilar i głęboko pochylony do przodu pracował z zacięciem wielkimi palcami na swoim małym laptopie. Wyglądał jak Guliwer dyskutujący z Liliputami. Roman czasami się zastanawiał, jak on może tak szybko i celnie trafiać w odpowiednie znaki. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa i wyglądały, jakby trzymały się tylko na specjalnie zaokrąglonej w tym celu końcówce. Ten widok mógł mylić. Morozow nie sprawiał wrażenia jednego z najbardziej wpływowych dziennikarzy rosyjskich w Baku. I najlepiej poinformowanych. Mówiło się nawet, że Giena wie więcej niż wszyscy miejscowi pismacy razem wzięci.

      Jewgienij Morozow pracował dla „Rossijskiej Gaziety” od zawsze. Poznali się z Robertem pięć lat wcześniej. Byli korespondentami wojennymi w Iraku i ledwie uszli z życiem, kiedy ich konwój przez pomyłkę zaatakowały amerykańskie śmigłowce. To Robert pierwszy opatrzył Gienę, kiedy odłamek trafił go w łydkę.

      Od tego czasu szczerze się polubili. Giena był przewodniczącym Stowarzyszenia Dziennikarzy Zagranicznych w Baku, a Robert jego zastępcą, więc ich bliskie relacje miały też silną formalną podbudowę.

      – O czym piszesz? O wizycie naszego prezydenta? – zapytał z lekką ironią Robert, siadając na krzesełku obok. – A nie widziałem cię na konferencji Bronickiego.

      Giena popatrzył sponad okularów i uśmiechnął się dwuznacznie.

      – Co? – nie ustępował Kunicki. – To ważna wizyta… nawet pierwszy zadałem pytanie. Prezydent bardzo się ucieszył. A ty kiedyś Wowie zadałeś jakieś pytanie pierwszy?

      – Nie musiałem – odparł Giena i wyprostował się. – Wowa zna wszystkie pytania i wszystkie odpowiedzi.

      Uśmiechnęli się obaj.

      – Piszę o powiązaniach dworu Alizadowa z tureckim wywiadem, ale nie nalegaj, nic ci nie dam. Przeczytasz sobie w wydaniu weekendowym. – Giena wysoko uniósł krzaczaste brwi, co było oznaką rozbawienia. – No dobrze, co chcesz wiedzieć?

      – Wiesz przecież, Giena… ja zawodowo dotrzymuję tajemnicy, więc dawaj to, o czym nie możesz napisać. – Roman puścił do Rosjanina oko.

      – Patrzcie… jaki zachłanny Polaczek! Już ja wiem, gdzie to zaniesiesz. A co ja będę z tego miał? – zapytał Giena. – Tylko nie próbuj wciskać mi jakiegoś kitu z wizyty waszego prezydenta. – Znów spojrzał znad okularów. – No?

      – No kurde, Giena… – Roman rozejrzał się wokół. – Nic teraz nie mam, nie bądź taki. Wiesz, że jak coś mi wpadnie, to ci dam. Przecież nie od dzisiaj się znamy.

      Morozow siedział rozparty na plastikowym krzesełku, kołysząc się na jego tylnych nogach. Wygięte w pałąk wyglądały, jakby za chwilę miały pęknąć. Założył ręce za głowę, pokazując zasolone potem pachy. Robert miał wrażenie, że Giena na chwilę gdzieś odpłynął, jakby się nad czymś zastanawiał albo wpadł w typowy dla niego twórczy trans. Często tak robił i nie wolno było mu wtedy przeszkadzać pod groźbą bogatej wiązanki rosyjskich przekleństw. Trzeba było czekać, aż wróci. Rozglądał się po ulicy, szperając małymi oczkami wśród przechodniów, i milczał z wydętymi ustami, które muskały nasadę mięsistego nosa.

      Chociaż Morozow na imię miał Jewgienij, to tylko w dwudziestu pięciu procentach był Rosjaninem. Mimo to uważał się za moskwianina pełną gębą. Ani kolor krwi, ani geny nie miały dla niego znaczenia, liczyła się tylko polityka i potęga Federacji Rosyjskiej, którą kochał miłością prostą i czystą – i pewnie dlatego była to miłość odwzajemniona.

      Ojcem Gieny był Oleg Morozow, pułkownik KGB, pół Rosjanin, pół Łotysz. Za to matka była w połowie Azerką z rządzącego obecnie klanu, a w połowie – Osetynką. Oznaczało to, że Giena Morozow jest produktem wielkości Związku Radzieckiego, jak o sobie mówił, i to zawsze z wyraźną dumą. I patrząc na jego zwaliste ciało, trudno było nie czuć respektu dla historii ZSRR.

      Jewgienij był też oficerem rosyjskiego wywiadu SWR i Robert doskonale o tym wiedział, bo sam był oficerem Agencji Wywiadu. Wprawdzie nigdy o tym nie rozmawiali ani nawet nie próbowali zbliżyć się do takiej rozmowy, ale dla obu było oczywiste, gdzie mają swoje oficjalne etaty. Tylko udawali, że są dziennikarzami, i dzięki temu rozumieli się bez słów.

      Robert od razu ocenił, że Giena go wkręca i właśnie się wysypał. Albo chce sprawdzić jego reakcję i upewnić się, że ma do czynienia z oficerem wywiadu. Gdyby tak było, oznaczałoby to, że Rosjanie uznali dialog operacyjny z Robertem za dojrzały do werbunku.

      Po pięciu