Zaadoptuj sobie przodka
Urodzić się na pograniczu też trzeba umieć.
Karol Maliszewski, Notatnik sudecki. Wyprawa do miasteczka
Z wieży ratusza w Chojnie [Königsberg in der Neumark], którą od granicy na Odrze dzieli niecałe dwadzieścia kilometrów, w południe rozlegają się dźwięki Roty. Zastanawiam się, jak wezwanie, by każdy próg polskiego domu uczynić twierdzą wobec germańskiej agresji, wróży spotkaniu, na które właśnie się wybieram. W pobliskiej Zatoni Dolnej [Nieder Saathen] umówiłam się z Małgorzatą i Ryszardem Mateckimi. Opowiedzą mi, jak im się mieszka w poniemieckim domu. Wyjeżdżam z Chojny w kierunku Odry, a po dziesięciu kilometrach skręcam na Krajnik Górny [Höhenkränig]. Od tej chwili nawigacja będzie mnie przekonywać, że znalazłam się w szczerym polu, coraz natarczywiej domagając się, żebym zawróciła, jeśli to możliwe. Niecały kilometr za Krajnikiem Górnym drogowskaz z napisem „Dolina Miłości” kieruje mnie na prawo, ku Odrze. Przez chwilę jadę zakrętasami wśród łagodnych morenowych wzgórz, żółtozielonych jak w Toskanii, góra – dół – góra – dół, ale wrażenie toskańskości zaraz pryska, bo za ostatnim wzgórzem wita mnie wieś. Cicha, ceglana, poniemiecka.
Małgorzatę niespecjalnie ciągnęło do niemieckiej cegły. Mówi o sobie „wschodnia baba”, woli pobielane chaty kryte strzechą i mitologię słowiańską, leśne strzygi, boginki i wodniki. Słowo poniemieckie kojarzy jej się z leśniczówką dziadka pod Rzepinem. Nie najlepiej, bo w dzieciństwie często śnili jej się tam Niemcy. Oczywiście w mundurach, bo Małgorzata jest z pokolenia wychowanego na Czterech pancernych. Ale gdy trafiła do Zatoni, pomyślała, że tu mógłby być jej dom.
Dom to rybakówka. Od rzeki dzieli ją kilkadziesiąt metrów. Na glinianej ścianie, pod odłupanym tynkiem, widnieje napisana palcem data: 1776. Ludzie, którzy sprzedali dom Mateckim w dziewięćdziesiątym czwartym, zaczynali łatać dach dopiero wtedy, gdy lało im się na głowę. Korzystali z rzeczy pozostawionych przez Niemców, aż te się zniszczyły albo popsuły.
– Byli na przetrwaniu.
Toalety w domu nie było. Poprzednicy Mateckich chodzili za stodołę i do lasu. Gdy się wyprowadzali, powiedzieli, że śmieci nie zabierają. I zabrali tylko to, czego się dorobili: kanapę, laminowany stół i meble na wysoki połysk. Może miały dla nich wartość dlatego, że na nie zapracowali? A cała reszta – łatwo przyszło, łatwo poszło. Wśród dokumentów, które Małgorzata i Ryszard znaleźli na strychu, było pozwolenie na zamieszkiwanie w strefie przygranicznej. Posiadacz takiego dokumentu musiał zawsze mieć go przy sobie, najlepiej w dowodzie osobistym. Pozwolenie aktualizowano co roku. W Zatoni i okolicach byli tacy, którzy palili w piecach deskami z własnych podłóg, bo każda zima mogła być ostatnią na Zachodzie.
Ludzie z Zatoni, Krajnika, Piasku [Peetzig]– potomkowie osadników – pozbywają się dzisiaj nie tylko podłogowych desek (panele lepsze, można szybciutko przejechać mopem i podłoga raz-dwa umyta), ale też starych framug okiennych, drzwi, pieców i mebli. Lubią, jak zostają gołe ściany. Wtedy można wejść z ekipą i zrobić sobie na nowocześnie. Z halogenami w suficie, a może nawet i kuchenną wyspą. Na ścianę, którą dziadowie pomalowali wałkiem, rzucić tapetę z OBI i plazmę, a na środku ustawić siedziska typu lounge. Po okolicznych wsiach przez parę lat jeździł człowiek z Myśliborza [Soldin], Rom. Skupował stare meble. Małgorzata wściekała się na niego, że opróżnia domy, pozbawia je duszy, takie tam egzaltowane fanaberie. Ale dzisiaj myśli, że gdyby nie on, to meble już dawno ktoś by porąbał i spalił.
W najstarszej części rybakówki, z zachowaną ścianą ryglową, przy drzwiach do dawnego pokoju gospodarzy widać pozostałości fresków. Jeden przedstawia rybaka, a drugi – kobietę z koszem pełnym ryb. Oba w mandorli. Dowiedzieli się od znajomej historyczki sztuki, że w XIX wieku zapraszano czasem do domów artystę, który malował wizerunki gospodarzy. Na szczęście poprzednikom Mateckich nie chciało się malunków skuwać. Tylko przymalowali.
Trochę się u Mateckich nazbierało poniemieckich rzeczy. Małgorzata pokazuje mi mobile z żeliwnych kluczy, zawieszonych na drewienku na różnej długości sznurkach. Jest ich ze trzydzieści. Leżały w podwórzu na kupie złomu. Czasem ktoś z sąsiadów coś przyniesie, bo wie, że oni wezmą. Dwa lata temu sąsiadka odziedziczyła dom po ojcu. Zdjęła obrazy ze ścian i wyjęła je z ram. Pod Matkami Boskimi i wyciętymi z gazet widoczkami były trzy przedwojenne zdjęcia, użyte jako usztywniające podkładki. Przyniosła. Zeskanowali, powiększyli, wydrukowali i powiesili u siebie na ścianie. Jedno przedstawia towarzystwo weselne na dziedzińcu murowanej zagrody. Na drugim widać wąsatych rybaków w kapeluszach, łodzie, sieci i kawałek rzeki. U dołu podpis: „Fischergemeinde Nieder Saathen”, gmina rybacka Zatoń Dolna, rok 1903. Bardzo możliwe, że jest wśród nich Herr Bernsee, dawny właściciel rybakówki. Na trzecim zdjęciu para staruszków na ławce przed domem: zażywna matrona w długiej sukni, czepku i ciemnych rękawiczkach i mężczyzna w meloniku. Trzymają się za ręce.
Jeden z Niemców, którzy przyjechali kiedyś w odwiedziny, patrząc na zdjęcie staruszków, spytał Ryszarda: „To twoi dziadkowie?”.
– Najzwyklejsze pytanie pod słońcem. Gdy ktoś wiesza sobie na ścianie fotografię przedstawiającą parę starszych ludzi, najpewniej chodzi o antenatów. Pamiętam, że przez chwilę zastanawiałem się, co mu odpowiedzieć. „Poniekąd?” Chyba rzeczywiście zaadoptowaliśmy sobie przodków, którzy są stąd, a poniemieckie rzeczy zaczęliśmy traktować jak rodzinne pamiątki. Czasem zapominamy, że żyjemy w miejscu o przerwanej ciągłości pokoleniowej.
Ryszard jest przekonany, że ta amnezja działa w obie strony.
– O, taka historia, sąsiad opowiadał. Schyłek PRL-u. Do jednego z okolicznych majątków przyjeżdża dawny właściciel. W majątku, wiadomo, pegeer. Dyrektor pegeeru nieźle zna niemiecki, więc siadają sobie wieczorem przy stole i popijają koniaczek. Były właściciel pyta: „A jakie macie relacje z wsią?”. Dyrektor odpowiada, że kiepskie. A dawny właściciel macha ręką i mówi ze współczuciem: „No tak… oni zawsze tacy byli”.
Mają trochę przedmiotów-ciekawostek. Na przykład dzwon do prania i płukania na teleskopowym kiju i filiżankę dla wąsaczy, Barttasse, ze specjalną przegródką, która zapobiega moczeniu w gorącym płynie końcówek wąsów, uczernionych czernidłem i usztywnionych gumą arabską.
– Wąsy i brody wróciły do łask, wynalazek jest na czasie – śmieje się Małgorzata. – Hipsterski.
Najstarsi sąsiedzi opowiadali, że gdy przyjechali tu po wojnie, Zatoń, Krajnik Górny, Krajnik Dolny [Niederkränig], Piasek, Osinów Dolny [Niederwutzen], Przyjezierze [Butterfelde] i inne okoliczne osady wyglądały dla nich jak miasta. Mówili o swoim zdumieniu na widok kranu z bieżącą wodą i żarówek w stodole.
– Tereny nad Odrą na południe od Szczecina były bardzo nowoczesne nie tylko dla przesiedleńców – opowiada Ryszard. – Francuzi z Vichy, którzy podczas wojny byli tu na robotach przymusowych, w listach do domów z podziwem opisywali gospodarskie udogodnienia.
Zjeździli całą okolicę. Gdziekolwiek pojechali, kościoły z głazów narzutowych, sypiące się pałace, zdziczałe parki.
– Tutaj historia sama się do ciebie pcha – mówi Małgorzata. – Szczególnie ta nowsza, osadnicza. W samych archiwach znajdziesz niewiele.
A już materiału ikonograficznego z pierwszych piętnastu lat po wojnie nie ma wcale. Do Krajnika Górnego czy do Zatoni Dolnej