Choć administracja miasta lub gminy stara się pieczętować mieszkania opuszczone, a jeszcze przez nikogo niezajęte, nikła to ochrona przed włamaniami. Oprócz zwykłych szabrowników włamują się, pod pretekstem rewizji, milicjanci i ubecy. Również mieszkań zajętych nic nie chroni przed splądrowaniem. „Wracam z pracy około godziny siedemnastej i widzę, że drzwi są otwarte, gdy wszedłem do mieszkania, to zastałem dwóch mężczyzn plądrujących mieszkanie” – wspomina Wincenty Kuć z Wrocławia. Gdy zaczyna protestować, jeden z szabrowników mówi spokojnie: „Nie krzycz! Bo to przecież i tak nie twoje, lecz poniemieckie”. Wynoszą metodycznie, co się da, i wcale nie spieszą się z odejściem. „Tak wówczas było bezpiecznie we Wrocławiu”, konstatuje okradziony. Często dochodzi do komisyjnych konfiskat sprzętów, jeśli te okazują się potrzebne w siedzibie powiatu czy u ministra w Warszawie, nawet jeśli zostały kupione z zachowaniem wszelkich reguł, zgodnie z wyceną Urzędu Likwidacyjnego.
Niektórzy osadnicy wiejscy borykają się z przekleństwem nadmiaru. Przejmują obszerne, nieraz sześcioizbowe zagrody, nie licząc kuchni, piwnic, strychów i sionek, oraz ziemię wymagającą zatrudnienia pomocników. „Z ust pionierów osadnictwa w okolicach Witnicy [Vietz an der Ostbahn] słyszałem relacje, jak to kierowano ich wprost z dworca do zamożnej wsi Kamień Wielki, z dużymi stodołami, stajniami i budynkami mieszkalnymi – pisał historyk Zbigniew Czarnuch. – Oświadczali oni jednak, że budynki są dla nich za duże, i wędrowali po okolicy w poszukiwaniu zagród, które by im bardziej przypominały ich ubogie gospodarstwa”. Bywa, że osadnikom wiejskim dostają się wielkie, doskonale zachowane zabudowania, ale bez maszyn, narzędzi i zwierząt gospodarskich. Za to w miastach, szczególnie zniszczonych, takich jak Gdańsk [Danzig] czy Wrocław, panuje ścisk. Niemcy, którzy jeszcze nie wyjechali, muszą zwalniać kolejne ulice i dzielnice, aż na końcu pozostają dla nich tylko mieszkania o najniższym standardzie. Ludzie śpią w ruinach, zajmują kamienice naruszone bombardowaniem, nadpalone, grożące zawaleniem. W miastach niezniszczonych, takich jak Zielona Góra [Grünberg] czy Legnica, wybór mieszkań bywa tak wielki, że trudno się zdecydować.
Temu nie odpowiadało, że weranda wychodziła na północ; fortepian był w nieodpowiednim kolorze; okna to za duże, to za małe; żyrandol nie przypadł do gustu; nie takie meble. Czasem dwaj kumple chcieli mieszkać obok siebie. Jednemu podobała się willa, drugi nie mógł znaleźć odpowiedniej w pobliżu, więc szli dalej. […] Byli i tacy, którzy znaleźli wymarzony dom, wprowadzili się, a potem znaleźli jeszcze bardziej wymarzony
– wspomina poszukiwania lokalowe w Legnicy Jan Kurdwanowski.
Zwyczaje dzikich pszczół
Wielopokojowe mieszkania i wille zamieniają się w „kołchozy”, w których mieszka kilka rodzin, wspólnie użytkując łazienki i kuchnie. O życiu w willi na wrocławskim Biskupinie, otrzymanej w ramach rekompensaty za mienie pozostawione na Wschodzie, pisze w pamiętniku lwowianka Stefania Jęczalikowa. Stefania, w chwili przyjazdu na Zachód pięćdziesięcioletnia, zabiera się z mężem do remontu już podczas pierwszej wrocławskiej zimy. Niedługo później mąż umiera. Stefania zajmuje trzy pokoje na parterze z córką i matką, a piętro wynajmuje studentom. W suterenie mieszka monter, opiekujący się centralnym ogrzewaniem, wspólnym dla całego domu. W 1950 roku Wydział Kwaterunkowy przyznaje piętro repatriantowi z Francji, który razem z pracownikiem Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i funkcjonariuszami milicji wyrzuca na bruk studentów. Nowy lokator zajmuje piwnicę z koksownią, nie godząc się na wspólne opalanie domu i wykorzystując ją kolejno na składzik, kurnik i królikarnię. Zwierzęta trzyma w komórkach, piwnicach i łazienkach wielu wrocławian. Co drugi jest przybyszem ze wsi.
Skutek zajęcia koksowni na hodowlę inwentarza jest taki, że w willi od 1950 roku nie można już palić w centralnym. Zaczyna się noszenie węgla, popiołu, pękanie rur wodociągowych i kanalizacyjnych, wilgoć, odpadanie farby z sufitów. Gdy w 1957 roku towarzysz Gomułka uzna, że należy skończyć z bezpłatnym przyznawaniem mieszkań, a obywatele mogą kupować za swoje, by odciążyć budżet państwa – „Właścicielami mieszkań powinni być w coraz większym stopniu sami mieszkańcy, czy to przez spółdzielnie, czy przez budownictwo mieszkaniowe”, głosi protokół numer 179 posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR z 26 czerwca 1957 roku – Stefania podpisuje umowę z bankiem i kupuje willę. Odtąd będzie ją spłacać z urzędniczej pensji. Zakup domu niczego jednak nie zmienia, bo Stefania nadal nie ma w nim nic do powiedzenia. Zostaje jej dokwaterowany kolejny lokator „z używalnością kuchni”. Na parterze brakuje łazienki, a nowy mieszkaniec ma zwyczaj okupowania kuchni, więc trzy kobiety myją się w pokoju. Z sutereny wyprowadza się przyzwoity monter, a na jego miejsce przychodzą, również z kwaterunku, dwaj robotnicy i zaczynają się pijaństwa i awantury. Robotnicy nie zagrzewają długo miejsca, ale po nich wprowadza się rodzina z trojgiem dzieci, podobnie jak jej poprzednicy nieskora do dbania o zajmowany wspólnie dom. Umęczona Stefania jest gotowa zmienić lokum, ale Wydział Kwaterunkowy nie może jej przydzielić nowego, bo przecież jest właścicielką. Jest przekonana, że nikt się z nią nie zamieni, „bo któż zgodzi się zamieszkać w dwóch pokojach bez żadnego zaplecza gospodarczego i to w takim społeczeństwie jak moi lokatorzy”. „Historia jednej rodziny, jednego domu na ziemiach zachodnich – kończy pamiętnik Stefania. – Jakże pouczająca dla wszystkich przyszłych właścicieli nieruchomości w naszym kraju, tak gorliwie dziś werbowanych”.
W Opowieściach wrocławskich, wydanych w 1955 roku, pisarka Anna Kowalska porównuje krajobraz Wrocławia do martwych uli z dzikimi pszczołami. Dzikie pszczoły nie mają królowej i nie współpracują. Nie tworzą społeczności. Nawet jeśli mieszkają w kolonii.
Historia willi na Biskupinie przysłana na konkurs osadniczych pamiętników w 1957 roku nie trafiła do pokonkursowej publikacji, podobnie jak fragment wspomnień Władysławy Pilak [pisownia oryginalna]:
Kiedyś ładne i czyste podwórza niemieckie zamieniły się w śmietniska. Dachy uszkodzone nikt nie naprawiał. […] W pokojach meble stały w nieładzie. […] Lenistwo doszło do strasznych rozmiarów. U każdego gospodarza było trzech czterech niemców na usługach. […] Strach mnie ogarnął na myśl co będzie jeżeli reszta niemców wyjedzie. Kto będzi robił. Jako Polka wstydziłam się […] za brud ogólny, za brak gospodarki, za brak kultury i zaradności. W tym czasie wojska rosyjskie, których wszędzie nie brakowało, wywozili co się dało.
Na „Ziemiach Odzyskanych” pojawia się problem mieszkań i domów jednorazowego użytku. „Właściwie nie musiało się spać w tym samym domu każdej nocy. Nic nie stało na przeszkodzie codziennej zmianie adresu” – będzie wspominał po latach Jan Kurdwanowski. Wicestarosta Kudowy-Zdroju [Bad Kudowa] w ciągu pół roku zmienia mieszkanie pięciokrotnie, za każdym razem zabierając całe wyposażenie. O osadnikach, którzy zajmują duże gospodarstwa i starają się wycisnąć z nich, co się da, i to w jak najkrótszym czasie, pisze Władysław Kordaczuk z dolnośląskiego Małuszowa [Malitsch]:
Zamieszkał na piętrze, bo to bezpieczniej i rozleglejszy widok. Wypadło parę dachówek, dach zaczął przeciekać, nieprzyjemnie kapało na głowę. Dom wielopokojowy, nie ma strychu,