Ostatnio pojechała do Warszawy i przez cały czas się zastanawiała, czego jej tam brak. Dopiero po powrocie zrozumiała, że zatońskiego narzecza, w którym polski miesza się z niemieckim, a francuski z angielskim. Centrala to dla niej zagranica.
– Przygraniczna współpraca to ciągle jeszcze nowy twór – mówi Ryszard. – Gdy w 1991 roku w Chojnie powstała polsko-niemiecka fundacja na rzecz renowacji kościoła, zaczęły się odbywać coroczne dni integracji. Formuła była trochę nadmuchana i niestety, jak to często podczas podobnych imprez, Polacy sobie, Niemcy sobie. Znajomy Niemiec, który dosiadł się do grupki byłych mieszkańców, opowiadał nam, że w swoim gronie z cicha wyrzekali na polską niegospodarność, a nawet wzdychali, że oni to by tu zaraz zrobili porządek. A gdy zostałem sołtysem Zatoni, w 2001 roku przyjechali na plener młodzi architekci z Berlina. Rozłożyli sztalugi i zaczęli rysować. Ledwo się zainstalowali, puka do mnie sędziwy już sąsiad i mówi konfidencjonalnym tonem: „Panie sołtysie, Niemcy przyjechali, jakieś plany rysują. Dzwonić?”. Był o krok od powiadomienia straży granicznej. Mniej więcej w tym samym czasie radny z Krajnika, który ma budę na rynku i żyje z Niemca, powiedział publicznie na sesji rady gminy, że dobry Niemiec to Niemiec martwy.
Dziesięć lat po kupnie domu przez Mateckich Polska weszła do Unii Europejskiej, a ulica zanuciła razem z Ich Troje Żadnych granic, łzawy przebój z tekstem w języku polskim, niemieckim i rosyjskim, z którym zespół wystąpił rok wcześniej w konkursie Eurowizji. „Żadnych granic, żadnych flag – śpiewała Justyna Majkowska – nie ma głupich waśni, nie ma różnych ras. Żadnych wojen, żadnych państw”, a Michał Wiśniewski dośpiewywał po niemiecku z charakterystyczną chrypką: „keine Kriege kann man von dort oben sehen”. Chodziło o to, że z kosmosu nie widać granic i wojen, tylko piękną niebieską planetę. Wykształcona klasa średnia, wspominając bez żalu kilometrowe kolejki na granicach, wracała do Psalmu Szymborskiej zaczynającego się od słów „O, jakże są nieszczelne granice ludzkich państw”, w którym bliżej nieokreślony podmiot liryczny zastanawia się nad umownością granic zakładanych ludzką ręką oraz nad tym, że ziemia, którą człowiek miał boskim nakazem czynić sobie poddaną, nie podporządkowuje się jego woli i żyje własnym życiem. Przez granice przesypuje się piasek, a po niebie bezkarnie przelatują chmury.
Trzynaście lat później, na początku października 2017 roku, gdy europejskiej prawicy już od dłuższego czasu marzy się uszczelnianie granic, w Zatoni Dolnej grupa wiernych modli się o pokój w Polsce i na świecie. Grupa jest częścią modlitewnego łańcucha, który oplata cały kraj od Bałtyku aż do Tatr w ramach akcji Różaniec do Granic zorganizowanej przez misjonarzy świeckich z fundacji Solo Dios Basta. Maciej Bodasiński z fundacji mówi o koniecznych w obecnym momencie dziejowym „manewrach duchowych”, a sympatycy przedsięwzięcia przywołują Sobieskiego pod Wiedniem, który odpierał wściekłą islamską hordę. Ci, którzy pytają, czy akcja modlitewna nie reaktywuje przypadkiem retoryki przedmurza, zostają ogłoszeni hejterami.
„Do granic” brzmi jak „dotąd i ani kroku dalej”. A Mateccy woleliby bez zamiast do. Dla Ryszarda „bez granic” jest wtedy, gdy na lotnisku w Australii Niemiec spotyka Polaka i pyta go, skąd jest, a Polak odpowiada, że ze Szczecina Dąbie [Stettin-Altdamm]. A Niemiec na to: „To ty jesteś mój ziomek, bo w Altdamm urodziła się moja mama”.
Ci, którzy trafią do Zatoni, muszą tego chcieć, a rolę latarni morskiej dla zdrożonych odgrywa założony przez Mateckich Ośrodek Informacji Regionalnej „Wiejski Kocur”. Nazwa Ośrodka nawiązuje do dawnej nazwy restauracji: Waldkater. „Kater” oznacza i kota, i kaca. I niech mi ktoś powie, że Niemcy nie mają poczucia humoru. Wiejski Kocur koresponduje ze zwierzęcymi sympatiami Małgorzaty – biologa, która mówi o sobie, że z każdym rokiem coraz bardziej przekonuje się do chodzenia na wszystkich czterech kończynach. W gospodarstwie Małgorzaty koty występują w nieprzebranych ilościach, a karmienie tego całego towarzystwa to proceder dla ludzi o mocnych nerwach. Wiem, bo asystowałam. Otwierasz jedną po drugiej puszki z kocim jedzeniem, a one nagle zaczynają wyłazić z zakamarków ogrodu, wyskakiwać zza węgłów, gramolić się z dziur, spadać z drzew jak desant i ruszają na ciebie ławą niczym wojowie Mieszka I, który niedaleko, w Cedyni [Zehden], zadawał bobu wrażemu Hodonowi. Mam nawet dla nich słowiańskie ksywki. Ten pierwszy, na samym przodzie, największy, szary tygrys z determinacją wypisaną na pysku, to ani chybi Czciborek. Tuż za nim bieżą trzykolorowy Mściwój, czarniawy Leszko i już nie pierwszej młodości Libusza. Nie można mieć całkowitej pewności, że w słowiańską ciżbę nie stara się chytrze wtopić niepewny element teutoński – cóż to bowiem dla kota przepłynąć wpław Odrę albo przespacerować się przez most – jakaś Gryzelda albo Brunhilda. Bardzo możliwe, że ten szemrany rudzielec-maruder to na przykład Zygfrydek. Koty należy odeprzeć najlepiej już przed domem, jeśli się nie uda, to na werandzie, a w razie szczególnie zaciekłej ofensywy – w przedpokoju. Przedpokój to przyczółek ostatni, którego bronimy do upadłego, bo jeśli napastnicy wedrą się na pokoje, narobią nam takiej Cedyni, że nie pomoże nawet zrywanie podłogowych desek. W końcu muszą być jakieś granice.
Na jabłka
Podobno rodzice przenieśli go później do innego przedszkola, choć niektórzy mówili, że wyjechał do Ameryki. Z dwojga złego wolałam Amerykę, emigracja za ocean bardziej pasowała do Pawła, zbója i awanturnika.
Pewnego dnia w erze babiego lata Paweł wpadł na pomysł, by urwać się ze spaceru i wybrać na jabłka. Kiedy grupa wyspacerowanych maluchów pod przewodem pani Eli, najlepszej z wychowawczyń, ruszyła w drogę powrotną do przedszkola, gdzie już czekał podwieczorek złożony ze słodkiej herbaty i kisielu o smaku owocowym, oderwaliśmy się od podśpiewującego niemrawo korowodu i ruszyliśmy przed siebie. Gdy zadzieraliśmy głowy i mrużyliśmy oczy, na powiekach zostawała zieleń przemieszana ze słońcem. Gdzieś tam, Paweł twierdził, że wie gdzie, rosła jabłoń rodząca owoc smaczny i sycący.
Ale nie zdążyliśmy go zerwać, bo zauważyła nas przechodząca akurat przez park znajoma mamy, przechwyciła, nie bawiąc się w Wersal, i odprowadziła do chorej z nerwów pani Eli, która ubytek w grupie podopiecznych spostrzegła dopiero podczas wydawania podwieczorku. Mój pierwszy i ostatni szaber skończył się rozdzierającym płaczem i wycieraniem nosa. Doprawdy, jak można było sprawić taki zawód kochanej pani Eli.
W tamtych czasach szaber był jeszcze niewinną próbą powtórzenia rajskiego scenariusza o zrywaniu zakazanego owocu. Polegał na podprowadzeniu – tak żeby nikt nie widział – gruszki lub śliwki z gałęzi wystającej poza cudzą posesję. Tylko najbardziej nieustraszeni ryzykowali przeskakiwanie przez ogrodzenie, żeby narwać truskawek lub malin.
Gdy pójdę do liceum i zacznę uczyć się niemieckiego, będę przekonana, że słowo szaber wzięło się od Schrebergarten, czyli ogródek działkowy. Szaber, Schreber. Ale doktor Moritz Schreber, lipski lekarz, pedagog i krzewiciel ruchu na świeżym powietrzu, na cześć którego nazwano pierwsze miejskie ogródki dla każdego „ogródkami schreberowskimi”, żył w wieku XIX i z szabrem nie miał nic wspólnego.