Maura jechała z otwartymi oknami i do samochodu wpadały zapachy lata. Przed kilkoma godzinami zostawiła za sobą wybrzeża Maine i skierowała się na północny zachód, między łagodnie falujące wzgórza, gdzie popołudniowe słońce złociło skoszone pola. Potem nagle pojawił się tak gęsty las, że miała wrażenie, jakby zapadła noc. Jechała wiele kilometrów, nie mijając ani jednego samochodu, i zastanawiała się, czy może źle skręciła. Nie było tam żadnych domów, podjazdów ani nawet znaku, by mogła się zorientować, czy zmierza we właściwym kierunku.
Była już gotowa zawrócić, gdy droga skończyła się nagle przy bramie. Na jej łuku widniało pojedyncze słowo, zapisane splecionymi ozdobnie literami: EVENSONG.
Wysiadła z lexusa i ściągnęła brwi na widok zamkniętej bramy z dwoma masywnymi kamiennymi słupami. Nie dostrzegła przycisku interkomu, a ogrodzenie z kutego żelaza, o ile zdołała się zorientować, ciągnęło się w obu kierunkach głęboko w las. Wyjęła telefon komórkowy, by zadzwonić do szkoły, ale na tym odludziu nie było zasięgu. W leśnej ciszy rozbrzmiało głośno złowróżbne bzyczenie komara. Klepnęła się w policzek, czując ukłucie. Spojrzała na niepokojącą plamę krwi. Inne komary otoczyły ją żarłoczną chmarą. Już miała zamiar wycofać się do samochodu, gdy zauważyła nadjeżdżający po drugiej stronie bramy wózek golfowy.
Wysiadła z niego, machając ręką, znana jej młoda kobieta. Ubrana w obcisłe dżinsy i zieloną wiatrówkę trzydziestoparoletnia Lily Saul wyglądała na o wiele zdrowszą i szczęśliwszą niż wtedy, gdy Maura widziała ją po raz ostatni. Jej brązowe włosy, związane w luźny koński ogon, miały teraz jasne pasemka, a policzki jaśniały zdrowymi rumieńcami. Nie była to ta blada, wychudzona twarz, którą Maura pamiętała z okresu krwawego Bożego Narodzenia, gdy spotkały się podczas dochodzenia w sprawie zabójstwa. O mało nie straciły życia z powodu jego brutalnego finału. Ale Lily Saul, która przez całe lata uciekała przed prawdziwymi i wyimaginowanymi demonami, potrafiła przetrwać i sądząc z jej radosnego uśmiechu, w końcu pozbyła się koszmarów.
– Spodziewaliśmy się pani wcześniej, doktor Isles – powiedziała. – Cieszę się, że zdążyła pani przed zmrokiem.
– Już się bałam, że będę musiała przechodzić przez płot – odparła Maura. – Tutaj nie ma zasięgu i nie mogłam do nikogo zadzwonić.
– Och, wiedzieliśmy, że pani przyjechała. – Lily wystukała kod na klawiaturze przy bramie. – Wzdłuż całej drogi są czujniki ruchu. Są też kamery, choć pewnie ich pani nie zauważyła.
– Jak na szkołę, sporo tych zabezpieczeń.
– Chodzi o ochronę naszych uczniów. Wie pani, jak Anthony dba o bezpieczeństwo. Nigdy za dużo ostrożności. – Napotkała spojrzenie Maury. – Nic dziwnego, że tak się zachowuje, zważywszy, przez co wszyscy przeszliśmy.
Patrząc w oczy Lily, Maura zdała sobie sprawę, że ta młoda kobieta nie pozbyła się do końca swoich koszmarów. Ich cienie ciągle ją prześladowały.
– Minęły prawie dwa lata, Lily. Czy zdarzyło się coś jeszcze?
Lily otworzyła bramę i mruknęła złowróżbnie:
– Na razie nie.
To była odpowiedź w stylu Anthony’ego Sansone’a. U takich ludzi jak Sansone czy Lily, dotkniętych tragedią, zbrodnia pozostawiała trwałe blizny. Dla nich świat zawsze będzie miejscem pełnym zagrożeń.
– Proszę jechać za mną – powiedziała Lily, wsiadając do wózka golfowego. – Zamek jest kilka mil stąd.
– Nie musisz zamknąć bramy?
– Zamknie się automatycznie. Gdyby musiała pani wyjechać, trzeba wystukać kod cztery-pięć-dziewięć-sześć. Taki sam jest przy bramie i przy drzwiach szkoły. Zmieniamy go co poniedziałek i podajemy do wiadomości przy śniadaniu.
– A więc uczniowie też go znają.
– Oczywiście. Brama nie służy temu, by kogokolwiek więzić, doktor Isles, tylko by zapewnić nam ochronę przed światem.
Maura wsiadła do lexusa i gdy przejeżdżała obok dwóch słupów, brama już zaczynała się zamykać. Mimo zapewnień Lily, że to nie miejsce odosobnienia, pręty z kutego żelaza przypominały jej więzienie pod specjalnym nadzorem. Kojarzyły się z brzękiem metalu i widokiem oczu spoglądających na nią zza krat.
Jechała za wózkiem golfowym Lily po wąskiej drodze wijącej się w gęstym lesie. Nagle z mrocznej zieleni wyłoniła się zaskakująco jasna pomarańczowa huba, rosnąca na pniu starego dębu. Wysoko w koronach drzew trzepotały ptaki. Czerwona wiewiórka przysiadła na gałęzi, kręcąc ogonem. Jakie jeszcze istoty wyjdą po zapadnięciu zmroku z leśnych ostępów Maine?
Nagle wyjechała z lasu na otwartą przestrzeń i zobaczyła jezioro. W oddali, za nieprzeniknioną taflą ciemnej wody, majaczył budynek Evensong. Lily nazwała go zamkiem i dokładnie tak wyglądał. Osadzony na granitowej skale, zbudowany był z szarego granitu i sprawiał wrażenie, jakby wyrastał ze wzgórza.
Przejechały pod kamiennym łukiem na dziedziniec i Maura zaparkowała lexusa obok omszałego muru. Zaledwie godzinę wcześniej był letni dzień, ale gdy wysiadła z auta, poczuła zimne i wilgotne powietrze. Spoglądając na wysokie granitowe mury i stromy dach, wyobraziła sobie krążące wysoko nad wieżą nietoperze.
– Proszę się nie martwić o walizkę – powiedziała Lily, wyciągając ją z bagażnika lexusa. – Zostanie tu na schodach i pan Roman zaniesie ją do pani pokoju.
– Gdzie są wszyscy uczniowie?
– Większość wyjechała na letnie wakacje. Podobnie jak nauczyciele. Zostało tylko dwadzieścioro dzieci i minimalna obsada personelu, który przebywa tutaj cały rok. A w przyszłym tygodniu będzie tu pani miała z Julianem prawdziwy spokój, bo zabieramy resztę dzieci na wycieczkę do Quebecu. Szybko panią oprowadzę, a potem zobaczy się pani z Julianem. Jest teraz na lekcji.
– Jak sobie radzi? – spytała Maura.
– Och, naprawdę rozkwitł, odkąd tu trafił! Nadal nie przepada za lekcjami, ale jest zaradny i zauważa rzeczy, których inni nie dostrzegają. I opiekuje się młodszymi dziećmi, zawsze je chroni. Prawdziwy anioł stróż. – Lily zamilkła. – Potrwało trochę, zanim nabrał do nas zaufania. Łatwo to zrozumieć, po tym, co przeszedł w Wyoming.
Tak, Maura rozumiała. Przeżywali to z Julianem wspólnie, walcząc o życie i nie wiedząc, komu ufać.
– A ty, Lily? Jak ci się wiedzie?
– Jestem tu, gdzie powinnam być. Mieszkam w pięknym miejscu. Uczę wspaniałe dzieciaki.
– Julian wspominał mi, że zbudowałaś w klasie rzymską katapultę.
– Tak, podczas lekcji na temat machin oblężniczych. Uczniowie naprawdę się zaangażowali. Niestety, stłukli szybę.
Idąc po kamiennych schodach, dotarły do masywnych drewnianych drzwi, tak wysokich, że zmieściłby się w nich olbrzym. Otworzyły się z łatwością, gdy Lily pchnęła je lekko, wystukawszy kod. Przeszły przez próg do holu ze strzelistymi drewnianymi łukami. Na ścianie wisiał żelazny kinkiet, a nad nim wstawiony był w łuk, jak wielobarwne oko, okrągły witraż. W to ponure popołudnie przepuszczał tylko mętne światło.
Maura przystanęła u podnóża ogromnych schodów i podziwiała wiszące na ścianie wypłowiałe gobeliny z wizerunkami dwóch jednorożców odpoczywających wśród winorośli i drzew owocowych.
– To prawdziwy zamek – stwierdziła.
– Zbudował go około tysiąc osiemset trzydziestego piątego roku megaloman o nazwisku Cyril Magnus. – Lily pokręciła z niesmakiem głową.