– Morderstwo – przerwał jej Julian. – To nas wszystkich łączy.
Rozdział ósmy
Tego wieczoru w jadalni pojawiła się nowa twarz.
Julian opowiadał im od tygodni o swoim gościu, doktor Isles, i o jej pracy w bostońskim Zakładzie Medycyny Sądowej, polegającej na krojeniu zwłok. Ale nigdy nie wspomniał, że jest piękną kobietą. Ciemnowłosa i szczupła, o spokojnym przenikliwym spojrzeniu, była do niego tak podobna, że wyglądali niemal jak matka i syn. A doktor Isles patrzyła na Juliana jak matka na swoje dziecko, z dumą słuchając uważnie tego, co mówił.
Na mnie nikt już tak nigdy nie spojrzy, pomyślała Claire Ward.
Przyglądała się doktor Isles z miejsca w kącie, zauważając, z jaką elegancją posługuje się ona nożem i widelcem, krojąc mięso. Claire widziała wszystko, co działo się w jadalni. Nie przeszkadzało jej, że siedzi sama. Oznaczało to, że nie musi wdawać się w bezsensowne rozmowy i może obserwować, co robią inni. Tylko w tym kącie czuła się bezpiecznie, siedząc plecami do ściany, by nikt nie mógł jej zajść od tyłu.
Tego wieczoru w jadłospisie był bulion, sałata, Beef Wellington – polędwica wołowa z pasztetem zawinięta w ciasto francuskie i podana z pieczonymi ziemniakami i szparagami, a na deser tarta cytrynowa. Oznaczało to żonglowanie całym zestawem widelców, łyżek i innych sztućców, co wprawiało Claire w zakłopotanie, gdy przybyła do Evensong przed miesiącem. W domu Boba i Barbary Buckleyów w Ithace kolacje jadało się o wiele prościej, używając tylko noża, widelca i papierowych serwetek.
Żaden Beef Wellington nigdy nie figurował w jadłospisie.
Brakowało jej Boba i Barbary o wiele bardziej, niż się spodziewała. Tęskniła za nimi prawie tak samo jak za rodzicami, których śmierć przed dwoma laty pozostawiła przygnębiająco mgliste wspomnienia, blaknące z dnia na dzień. Ale Bob i Barbara zginęli z jej winy i dlatego wciąż ją to bolało. Gdyby nie wymknęła się tamtej nocy z domu, gdyby nie musieli jej szukać, pewnie by żyli.
A teraz są martwi. A ja jem tartę cytrynową.
Odłożyła widelec i popatrzyła na innych uczniów, którzy nie zwracali na nią uwagi, podobnie jak ona na nich. Znów skupiła wzrok na stoliku, przy którym siedział Julian i doktor Isles. Kobieta, która kroi zwłoki. Claire zwykle unikała wpatrywania się w dorosłych, bo wprawiali ją w zakłopotanie i zadawali za dużo pytań. Szczególnie doktor Anna Welliver, szkolny psycholog, z którą Claire spędzała każde środowe popołudnie. Doktor Welliver była miłą zażywną staruszką o kręconych włosach, ale wciąż pytała ją o to samo. Czy nadal ma problemy ze snem? Czy pamięta rodziców? Czy przestały ją dręczyć koszmary? Jakby rozmawiając lub rozmyślając o tym, można było się ich pozbyć.
Wszyscy tutaj mamy koszmary.
Rozglądając się po jadalni, Claire dostrzegała to, co postronny obserwator zapewne by przeoczył: Lester Grimmett wciąż zerkał w kierunku drzwi, żeby się upewnić, że ma otwartą drogę ucieczki. Arthur Toombs miał na rękach brzydkie blizny po oparzeniach. Bruno Chinn pochłaniał szybko jedzenie, aby nie odebrał mu go wyimaginowany porywacz. Wszyscy jesteśmy okaleczeni, pomyślała, ale niektóre nasze blizny są bardziej widoczne niż inne.
Dotknęła swojej. Była ukryta pod długimi jasnymi włosami. Znaczyła miejsce, gdzie chirurdzy ściągnęli jej kawałek skóry i otworzyli czaszkę, by usunąć skrzep i kawałki pocisku. Nikt nie widział tej szramy, ale ona nigdy o niej nie zapominała.
Nie mogąc zasnąć tej nocy, Claire pocierała bliznę i zastanawiała się, jak wygląda pod nią jej mózg. Czy mózgi też mają blizny, przypominające skórne fałdy? Jeden z lekarzy – nie pamiętała jego nazwiska, tylu ich było w tym szpitalu w Londynie – powiedział jej, że mózgi dzieci regenerują się lepiej niż dorosłych i miała szczęście, że została postrzelona w wieku jedenastu lat. Głupi doktor użył właśnie słowa „szczęście”. Miał w zasadzie rację, twierdząc, że Claire szybko wróci do zdrowia. Potrafiła chodzić i mówić jak wszyscy. Ale pogorszyły się jej oceny, bo nie potrafiła skoncentrować się na niczym dłużej niż dziesięć minut i zbyt szybko traciła nad sobą panowanie. Była wtedy przerażona i zawstydzona swoim zachowaniem. Nie wyglądała na okaleczoną, ale wiedziała, że jest. I dlatego leżała o północy na łóżku, nie mogąc zmrużyć oka. Jak zwykle.
Nie było sensu marnować czasu w łóżku.
Wstała i włączyła światło. Jej trzy współlokatorki pojechały do domu na wakacje, miała więc pokój dla siebie i mogła wychodzić i wracać, kiedy chciała, bez obawy, że ktoś na nią doniesie. Ubrała się w kilka sekund i wymknęła do holu.
W tym momencie zauważyła przyklejoną do drzwi kartkę z paskudnym napisem: Mózbezgowiec!
To znów ta suka Briana, pomyślała. Briana, która szepcze „opóźniona”, gdy Claire przechodzi obok, która śmieje się histerycznie, gdy Claire potyka się w klasie o czyjąś wysuniętą celowo nogę. Claire w odwecie wrzuciła jej do łóżka garść oślizgłych dżdżownic. Och, warto było posłuchać wtedy wrzasków Briany!
Claire zdarła kartkę z drzwi, wróciła do pokoju po długopis i nabazgrała: Lepiej sprawdź swoją pościel. Przechodząc przez hol, przyczepiła kartkę do drzwi sypialni Briany i poszła dalej, obok pokojów, w których spali inni uczniowie. Na schodach jej cień snuł się po ścianie niczym duch. Wyszła przez frontowe drzwi w księżycową noc.
Było dziwnie ciepło, a w powietrzu unosiła się woń siana, jakby wiatr przywiewał z dużej odległości zapachy prerii, pustyń i miejsc, do których miała nigdy nie dotrzeć. Odetchnęła głęboko i pierwszy raz tego dnia poczuła się wolna. Wolna od lekcji, spojrzeń nauczycieli, drwin Briany.
Zeszła po kamiennych schodach, pewnie stawiając kroki w blasku księżyca. Miała przed sobą jezioro, którego pomarszczona tafla lśniła jak cekiny, przyzywając ją. Zaczęła ściągać podkoszulek, chcąc zanurzyć się w tej jedwabistej wodzie.
– Znowu wyszłaś – powiedział czyjś głos.
Claire odwróciła się na pięcie i zobaczyła postać wyłaniającą się z cienia drzew. Od razu rozpoznała krępą sylwetkę. Gdy Will Yablonski stanął w świetle księżyca, ujrzała jego pulchną twarz. Zastanawiała się, czy wie, że Briana nazywa go za plecami wielkim białym waleniem. Tyle mamy ze sobą wspólnego, pomyślała. Oboje jesteśmy nieprzystosowani.
– Co tu robisz? – spytała.
– Patrzyłem przez teleskop. Ale wzeszedł księżyc, więc już go spakowałem. – Wskazał jezioro. – Tam nad wodą jest naprawdę dobre miejsce. Idealne do obserwowania nieba.
– Czego szukasz?
– Komety.
– Widziałeś ją kiedyś?
– Nie. Mam na myśli nową kometę. Taką, której jeszcze nie odkryto. Amatorzy ciągle je znajdują. Niejaki Don Machholz odkrył ich jedenaście, a jest amatorem tak jak ja. Jeśli jakąś wytropię, będę musiał wymyślić dla niej nazwę. Taką jak Kometa Kohoutka. Albo Halleya, albo Shoemakera-Levy’ego.
– Jak nazwiesz swoją?
– Kometą Neila Yablonskiego.
Zaśmiała się.
– Brzmi ciekawie.
– Myślę, że nie najgorzej – odparł cicho. – To na cześć mego ojca.
Usłyszała smutek w jego głosie i pożałowała, że się roześmiała.
–