Żadna kultura ani żadna forma sztuki nie ma monopolu na prawdę i piękno, pisane małą czy wielką literą. Jednak na użytek naszej wspólnej eksploracji, którą będziemy kontynuować na kartach tej książki i w naszym życiu, sięgnięcie po prace tych wyjątkowych ludzi, którzy poświęcili się językowi umysłu i serca zwanemu poezją, uważam za bardzo użyteczne i pouczające. Tak samo jak najwięksi jogini i nauczyciele tradycji medytacyjnych, najwięksi poeci badają umysł, język oraz bardzo ścisłe, bliskie relacje między wewnętrznym i zewnętrznym krajobrazem na bardzo głębokim poziomie. Jednocześnie w tradycjach medytacyjnych wyrażanie poprzez poezję chwil wglądu i oświecenia również nie jest wcale takie rzadkie. Zarówno jogini, jak i poeci są nieustraszonymi badaczami takości i wymownymi strażnikami tego, co możliwe.
Jak każda autentyczna sztuka, wielka poezja pozwala nam spojrzeć na świat przez szkło powiększające, które podnosi siłę naszego spojrzenia, a co ważniejsze, pogłębia naszą zdolność odczuwania surowości i wagi naszego położenia, naszego stanu psychicznego i życia. Poezja robi to w sposób pozwalający nam zrozumieć, co praktyka medytacyjna chce przed nami odkryć, na co mamy się otworzyć, a nade wszystko pomaga nam zrozumieć, w jakie obszary zrozumienia i odczuwania medytacja nas wprowadza. Poezja pojawia się we wszystkich kulturach i tradycjach na całym świecie. Można powiedzieć, że poeci byli przez wieki i nadal są strażnikami sumienia i duszy człowieczeństwa. Podsuwają nam wiele aspektów prawdy zasługujących na uwagę i kontemplację. Poeci Ameryki Północnej, Środkowej, Południowej, poeci chińscy, japońscy, europejscy, tureccy, perscy, indyjscy, afrykańscy, chrześcijanie, żydzi, muzułmanie, buddyści, hindusi, dźiniści, animiści i wyznawcy wielkich religii, kobiety i mężczyźni, starożytni i współcześni, geje i hetero, poeci queer i transpłciowi, w odpowiednich okolicznościach – gdy jesteśmy najbardziej otwarci i gdy mamy dostęp do swego wnętrza – wszyscy oni mogą złożyć przed nami tajemniczy dar, który warto zgłębić i docenić, w którym warto się rozsmakować. Dają nam świeże spojrzenie pozwalające zrozumieć samych siebie ponad kulturą i czasem. Widzimy wtedy coś bardziej fundamentalnego i głęboko ludzkiego, niż oczekiwaliśmy. To, co wówczas widzimy, nie zawsze jest przyjemne. Czasem może nas przerażać, wprawiać w zakłopotanie. Być może właśnie z taką poezją powinniśmy spędzać najwięcej czasu, ponieważ to ona odsłania przed nami pełne, ciągle zmieniające się spektrum cieni i świateł przebiegających przez ekrany naszych umysłów, to ona ukazuje nam ukryte ruchy naszych serc. Poeci u szczytu formy ujmują w słowa rzeczy niewyrażalne i w takich chwilach, dzięki tajemnej łasce muzy i serca, stają się mistrzami słowa poza słowami. Formują je, nadają kształt, wskazują na nie, powołując do życia po części dzięki naszemu współudziałowi. Wiersze ożywają, gdy po nie sięgamy i pozwalamy im się do nas zbliżyć w chwili, gdy je czytamy lub słyszymy, gdy z całą wrażliwością i inteligencją chwytamy każde słowo, każdy oddech zaczerpnięty, by je wypowiedzieć, każde przywołane zdarzenie, każdą chwilę, każdy obraz objawiony z całą wyrazistością i kunsztem, niosący nas poza wszelką sztuczność, z powrotem ku naszej prawdziwej naturze i takości.
W tym duchu, podczas naszej wspólnej podróży wiodącej przez kolejne tomy, będziemy przystawać i zanurzać się w tych wodach przejrzystości i rozpaczy, by obmyć się w aurze niezłomnego ludzkiego wysiłku samopoznania, by przypominać sobie to, co już wiemy. Poprzez ten głęboko życzliwy, ostatecznie niezwykle szczodry i współczujący akt, choć rzadko podejmowany właśnie w tym celu, będziemy chłonąć wskazania poezji, które pogłębiają nasze życie, postrzeganie, odczuwanie i może dzięki temu pomagają nam docenić, a nawet celebrować to, kim jesteśmy i kim możemy się stać.
* * *
Moje serce wzbiera
myślą o przekazaniu ci nowiny
o czymś,
co dotyczy ciebie
i wielu innych.
Zobacz, co uchodzi teraz za nowość.
Nie tam ją znajdziesz, lecz
w pogardzanych wierszach.
Niełatwo jest wydobyć coś nowego z wierszy,
a jednak ludzie giną marnie każdego dnia
pozbawieni
tego, co można tam znaleźć.
William Carlos Williams
* * *
Na zewnątrz mroźna pustynna noc.
Ta druga noc ogrzewa i rozpala.
Niech pejzaż pokryje ciernista powłoka.
W tym wnętrzu mamy miły ogród.
Skruszone kontynenty,
Miasta i mieściny, wszystko
Staje się płonącą, sczerniałą kulą.
Nowiny, które słyszymy o przyszłości, pełne są zgryzoty,
Lecz tu, w tym wnętrzu, prawdziwa nowina jest taka,
Że nie ma żadnych nowin.
Rumi
Hipokratejska niezłomność zasad
Z grupą około piętnastu pacjentów, w nikłym świetle wrześniowego popołudnia w 1979 roku, leżę na pokrytej dywanem podłodze we wspaniałej, przestronnej nowej sali konferencyjnej Wydziału Medycznego Uniwersytetu Massachusetts. To pierwsze zajęcia pierwszego cyklu Programu Redukcji Stresu i Rozluźnienia, znanego później szerzej pod nazwą Kliniki Stresu albo Kliniki MBSR (oznaczającą redukcję stresu opartą na uważności), właśnie tam założonej. Jestem w środku przedłużonej instrukcji medytacji na leżąco zwanej skanowaniem ciała. Wszyscy leżymy na wznak na nowiuteńkich materacach piankowych obszytych materiałem w różnych jaskrawych kolorach.
W długo trwającej ciszy nagle otwierają się drzwi i wchodzi około trzydziestoosobowa grupa osób ubranych w długie białe fartuchy. Przewodzi jej wysoki dystyngowany mężczyzna. Podchodzi do mnie i najpierw przygląda mi się, jak leżę wyciągnięty w czarnej koszulce, czarnych spodniach karate, boso, na podłodze. Potem z zabawnym, speszonym wyrazem twarzy rozgląda się po pomieszczeniu.
Znów spogląda na mnie i po długiej przerwie w końcu pyta: „Co tu się dzieje?”. Podobnie jak reszta mojej grupy zostaję na podłodze. Leżymy na naszych kolorowych matach w pozycji przypominającej zmarłego, z uwagą zawieszoną gdzieś między stopami, od których zaczęliśmy, a czubkiem głowy, do którego zmierzaliśmy. Pośród cieni, w tle władczej obecności mojego rozmówcy, w zupełnej ciszy poruszają się białe fartuchy.
W tym momencie wstaję. Głową sięgam jego barków. Przedstawiam się i mówię: „Nie rozumiem, jak mogło dojść do nałożenia się naszych terminów. Dwa razy potwierdzałem to w biurze, żeby mieć pewność, że sala jest zarezerwowana na moje zajęcia w środy po południu przez następne dziesięć tygodni, od czwartej do szóstej”.
Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, górując nade mną w tym swoim długim fartuchu z nazwiskiem wyszytym na piersi niebieską nicią: Dr med. H. Brownell Wheeler, Ordynator Wydziału Chirurgicznego. Nigdy przedtem mnie nie spotkał i z pewnością nie słyszał o naszym nowym programie. Musieliśmy przedstawiać niezły widok bez butów i skarpetek, ubrani w dresy i stroje do ćwiczeń, leżąc na podłodze w sali konferencyjnej. Dr Wheeler był jedną z najbardziej wpływowych osób na Wydziale Medycyny, miał zapełniony terminarz, gonił go czas i czekało ważne spotkanie7, tymczasem trafił na zupełnie nieoczekiwaną sytuację, a co najdziwniejsze, pozornie odpowiadał za nią ktoś, kto nie miał w strukturze uczelni żadnej pozycji.
Rozejrzał się wokół raz jeszcze. Przypatrzył się wszystkim leżącym na podłodze. Niektórzy