– Tato, czego chciał ten żołnierz? – Caleb wszedł do pokoju, trąc oczy pięściami.
Peter jeszcze raz przeczytał wiadomość. Czego może od niego chcieć Sanchez?
– Nic takiego – odparł.
– Znowu jesteś w wojsku?
Spojrzał na chłopca. Dziesięć lat. Rósł tak szybko.
3
CZERWONA STREFA
Lucius Greer, zwany Wiernym, zajął miejsce na ambonie godzinę przed świtem. Miał pieczołowicie odnowiony sztucer kalibru .308 z wypolerowaną drewnianą kolbą i celownikiem optycznym, którego soczewkę przyćmił czas, ale wciąż nadawał się do użytku. Zostały mu tylko cztery naboje, więc niedługo będzie musiał wybrać się do Kerrville, żeby kupić więcej. Ale tego ranka, pięćdziesiątego ósmego dnia, wcale się tym nie martwił. Wystarczy jeden strzał – to wszystko, czego potrzebował.
Rzadka mgiełka zawisła w nocy nad polaną. Jego pułapka – wiadro zmiażdżonych jabłek – stała sto metrów po nawietrznej, w kępie wysokiej trawy. Lucius czekał, siedząc bez ruchu z podkulonymi nogami i sztucerem na kolanach. Nie wątpił, że jego zwierzyna się zjawi; zapach świeżych jabłek był nieodparty.
Dla zabicia czasu zmówił prostą modlitwę: Boże, Panie wszechświata, bądź moim przewodnikiem i pocieszycielem, daj mi siłę i mądrość, żebym wypełniał Twoją wolę w czekających mnie dniach, żebym wiedział, co jest ode mnie wymagane, i żebym był godny podopiecznej, którą mi powierzyłeś. Amen.
Lucius czuł, że coś nadchodzi. Wiedział to tak dobrze, jak znał bicie własnego serca, tchnienie w piersi, układ kości. Długi łuk ludzkiej historii zmierzał ku godzinie ostatecznej próby. Nie miał pojęcia, kiedy wybije ta godzina, ale z pewnością wybije i wtedy nastanie czas dla wojowników. Dla ludzi takich jak Lucius Greer.
Minęły trzy lata od wyzwolenia Ojczyzny. Wciąż pamiętał wydarzenia tamtej nocy, niezatarte wspomnienia wypalone w świadomości. Dzień sądu na stadionie i wielkie wejście wiroli; powstańców kierujących siłę ognia na czerwonookich, Alicię i Petera zbliżających się do sceny z dobytą bronią i strzelających raz za razem; wychudzoną Amy w łańcuchach, a potem ryk z jej gardła w chwili wyzwolenia mocy; jej przemieniające się, porzucające ludzki kształt ciało i trzask łańcuchów, gdy się uwolniła, i szybki jak błyskawica śmiały skok na potwornych wrogów; chaos i zamęt bitwy, i Amy uwięzioną pod Martínezem, Dziesiątym z Dwunastu; jasny błysk destrukcji i zaraz potem absolutną ciszę, cały świat zamrożony w bezruchu.
Gdy następnej wiosny Lucius wrócił do Kerrville, zrozumiał, że nie może dłużej mieszkać wśród ludzi. Znaczenie tamtej nocy było dla niego jasne – został powołany do samotnego istnienia. Zbudował sobie skromną chatę nad rzeką, ale czuł zew czegoś głębszego, wzywającego go do dziczy. Luciusie, obnaż się. Odłóż swoje zobowiązania, odrzuć wszelkie dobra doczesne, żebyś mógł mnie poznać. Tylko z nożem i ubraniem na grzbiecie zapuścił się na wysuszone wzgórza i wędrował dalej, nie mając innego celu poza najgłębszą samotnością, jaką tylko mógł znaleźć – żeby jego życie odnalazło swój prawdziwy kształt. Dni bez jedzenia, krwawiące poharatane stopy, język spuchnięty z pragnienia; po tygodniach spędzonych tylko z grzechotnikami, kaktusami i palącym słońcem do towarzystwa zaczęły się halucynacje. Skupisko karnegii stało się szeregiem stojących na baczność żołnierzy, jeziora pojawiały się tam, gdzie ich nie było, linia gór przybrała formę otoczonego murami dalekiego miasta. Lucius przyjmował te widziadła bezkrytycznie, bez świadomości, że są ułudą; były prawdziwe, bo tak wierzył. Przeszłość i teraźniejszość stopiły się w jego umyśle. Czasami był Luciusem Greerem, majorem wojsk ekspedycyjnych, kiedy indziej więźniem, młodym rekrutem, a nawet chłopcem z czasów swojego dzieciństwa.
Tygodniami wędrował w tym stanie, istota wielorakich światów. Pewnego dnia zbudził się i stwierdził, że leży w wąwozie pod unicestwiającym słońcem. Jego ciało było groteskowo wychudzone, pokaleczone i posiniaczone; miał zakrwawione palce, stracił też kilka paznokci. Co się stało? Czy sam to sobie zrobił? Niczego nie pamiętał. Zachował tylko nagłą, przytłaczającą świadomość obrazu, który ujrzał w nocy.
Lucius miał wizję.
Nie wiedział, gdzie jest, zdawał sobie sprawę tylko z jednego – że musi iść na północ. Po sześciu godzinach wędrówki znalazł się na drodze wiodącej do Kerrville. Oszalały z pragnienia i głodu, szedł dalej, aż tuż przed zmierzchem zobaczył tablicę z czerwonym znakiem X. Żelazna skrytka była obficie zaopatrzona w żywność, wodę, ubrania, paliwo, broń i amunicję. Był tam nawet generator. Najbardziej uradował go humvee. Umył się, oczyścił rany i spędził noc na miękkim posłaniu. O świcie zatankował pojazd, naładował akumulator i napompował opony, po czym ruszył na wschód. Rankiem drugiego dnia dotarł do Kerrville.
Na skraju pomarańczowej strefy porzucił humvee i poszedł do miasta pieszo. Tam, w mrocznym pokoju w H-town, wśród ludzi, których nie znał i którzy z reguły się nie przedstawiali, sprzedał trzy karabinki z żelaznej skrytki, żeby kupić konia i zapasy. Zapadała noc, gdy przybył do swojej chaty, stojącej na brzegu rzeki wśród topoli i dębów dwubarwnych. Miała tylko jedną izbę z polepą zamiast podłogi, ale na jej widok w sercu wezbrała mu radość z powrotu. Jak długo go nie było? Miał wrażenie, że upłynęły lata, całe dziesięciolecia życia, chociaż minęło tylko kilka miesięcy. Czas zatoczył pełne koło. Lucius był w domu.
Rozsiodłał konia, spętał go i wszedł do chaty. Gniazdo z puchu i gałązek na łóżku wskazywało, że coś się tu zadomowiło pod jego nieobecność, ale poza tym w skromnym wnętrzu nie zaszły inne zmiany. Zapalił latarnię i usiadł przy stole. U jego stóp leżał worek z zapasami: remington, pudełko naboi, nowe skarpety, brzytwa, zapałki, lusterko, sześć piór, trzy butelki atramentu jeżynowego i arkusze grubego włóknistego papieru. Napełnił miskę nad rzeką i wrócił do domu. Jego twarz w lusterku nie była ani bardziej, ani mniej szokująca, niż się spodziewał: zapadnięte policzki, oczy cofnięte w głąb czaszki, poparzona, pokryta bąblami skóra, zmierzwiona czupryna szaleńca. Dolną część twarzy porastała broda, w której z radością zamieszkałaby rodzina myszy. Właśnie skończył pięćdziesiąt dwa lata. Mężczyzna w lusterku spokojnie mógł mieć sześćdziesiąt pięć.
Ha, mruknął do siebie. Jeśli znów ma zostać żołnierzem, nawet starym i w rozsypce, będzie wyglądać jak należy. Ściął kołtuny i brodę, po czym namydlił twarz i ogolił się brzytwą. Wylał mydliny za próg chaty i wrócił do stołu, gdzie leżały pióra i papier. Zamknął oczy. Obraz widziany tamtej nocy w wąwozie różnił się od halucynacji, które nie odstępowały go na krok w czasie pobytu na pustyni. Był bardziej jak wspomnienie czegoś, co przeżył. Przywoływał z pamięci szczegóły, w wyobraźni przemierzając przestrzeń. Czy mógł choćby marzyć o oddaniu czegoś równie wspaniałego ręką amatora? Ale musi spróbować.
Lucius zaczął rysować.
Szelest w zaroślach. Lucius przysunął lunetkę do oka. Było ich cztery, buchtujące, posapujące i chrząkające: trzy lochy i odyniec, rudawobrązowy, z wielkimi, ostrymi jak brzytwa szablami. Siedemdziesiąt kilogramów dzikiej świni do wzięcia.
Strzelił.
Lochy pierzchły, a dzik, wstrząsany głębokim