Miasto luster. Justin Cronin. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Justin Cronin
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-802-9
Скачать книгу
ścieżką na szczyt wapiennej skarpy. Usiadł na krawędzi, chwycił linę i wciągnął torbę.

      Ubrał się i zaniósł ją do chaty. Wypakował na stół zawartość: osiem baniek, łącznie trzydzieści sześć litrów – mniej więcej tyle samo krwi, ile krąży w krwiobiegu sześciu dorosłych ludzi.

      Wiedział, że po wyjęciu z zimnej rzeki jego łup szybko się zepsuje. Związał pojemniki i zebrał zapasy – żywność i wodę na trzy dni, strzelbę i amunicję, nóż, latarnię, zwój mocnej liny – po czym wyniósł wszystko z chaty. Jeszcze nie było siódmej, ale słońce już prażyło. Osiodłał konia, wsunął strzelbę w olstro i zarzucił sakwy na koński zad. Nie zawracał sobie głowy śpiworem; będzie jechać nocami i rankiem sześćdziesiątego dnia zjawi się w Houston.

      Trącił obcasami końskie boki i ruszył w drogę.

      4

      ZATOKA MEKSYKAŃSKA

Dwadzieścia dwie mile morskie na południowy wschód od wyspy Galveston

      Czwarta trzydzieści. Michael Fisher ocknął się, czując na twarzy krople deszczu.

      Oparł się plecami o pawęż. Nie dostrzegł gwiazd, ale na wschodzie pomiędzy linią horyzontu a chmurami majaczyło wąskie pasmo mętnego światła. Powietrze było zupełnie nieruchome, Michael wiedział jednak, że sytuacja szybko się zmieni. Wietrzył nadciągającą burzę.

      Rozpiął spodenki, wysunął biodra za rufę i długo uwalniał w wody zatoki obfitą strugę moczu. Nie był szczególnie głodny – jego organizm nauczył się ignorować głód – ale poświęcił chwilę, żeby zejść pod pokład, zmieszać z wodą porcję protein w proszku i wypić miksturę w sześciu dużych, poruszających grdyką łykach. O ile się nie mylił, a prawie nigdy się nie mylił, poranek zapowiadał się ekscytująco, dlatego uznał, że lepiej stawić mu czoło z pełnym brzuchem.

      Był na pokładzie, gdy pierwsza błyskawica rozdarła niebo na horyzoncie. Piętnaście sekund później zadudnił przeciągły grzmot, jak chrząknięcie naburmuszonego boga. Wiatr przybrał na sile, w chaotyczny sposób zapowiadając nadciągający szkwał. Michael zdążył odłączyć samoster i chwycić rumpel, gdy lunęło jak z cebra; gorący, dokuczliwy tropikalny deszcz przemoczył go w sekundę. Michael nie miał wyrobionego zdania na temat pogody. Jak wszystko inne, była, jaka była, i jeśli ten sztorm w końcu pośle go na dno… cóż, nie można powiedzieć, że sam się o to nie prosił.

      „Naprawdę? Sam? W tej łupinie? Odbiło ci?” Czasami pytania zadawano mu w życzliwy sposób i były wyrazem szczerej troski; nawet zupełnie obcy ludzie próbowali mu wybić z głowy ten szalony pomysł. Ale częściej rozmówcy byli gotowi postawić na nim krzyżyk. Jeśli morze go nie zabije, zrobi to bariera – blokada pływających materiałów wybuchowych otaczająca kontynent. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby w ten sposób kusić los? Zwłaszcza teraz, gdy od trzydziestu sześciu miesięcy nie widziano ani jednego wirola? Czy cały kontynent to za mało na włóczęgi dla niespokojnej duszy?

      Prawda, ale nie każdy wybór sprowadza się do logiki; mnóstwo decyzji wynika z przeczucia. Intuicja mówiła Michaelowi, że bariera nie istnieje, że nigdy nie istniała. Pokazywał środkowy palec stuletniej historii, wiekowi powtarzania: „Na mnie nie licz, nie ma mowy, rób, co chcesz, ale beze mnie”. To albo gra w rosyjską ruletkę. Co, biorąc pod uwagę dzieje jego rodziny, niekoniecznie było wykluczone.

      Nie lubił myśleć o samobójstwie rodziców, ale oczywiście myślał. W jakimś zakamarku umysłu wciąż odtwarzał film z wypadków tamtego poranka. Ich szare, puste twarze i napięte stryczki na szyjach. Ciche poskrzypywanie sznurów. Wydłużone cienie zwiotczałych ciał, ich całkowity bezwład. Ciemne palce stóp, obrzmiałe od zgromadzonej krwi. Jego pierwszą reakcją był kompletny brak zrozumienia; patrzył na martwych rodziców przez dobre trzydzieści sekund, próbując przetworzyć dane docierające do niego w seriach oderwanych słów, których nie umiał połączyć (mama, tata, powieszenie, lina, stodoła, śmierć). W końcu eksplozja rozgrzanego do białości przerażenia w jedenastoletnim mózgu rzuciła go do rodziców – chwycił w ramiona ich nogi i pchał ciała do góry, przez cały czas wywrzaskując imię Sary, wołając ją na pomoc. Nie żyli od wielu godzin, jego wysiłki nie miały sensu. A jednak musiał próbować. Jak zdążył się nauczyć, większa część życia sprowadza się do naprawiania tego, co jest nie do naprawienia.

      Stąd morze i samotne włóczęgi. Morze stało się dla niego swego rodzaju domem. Łódź nazwał Nautilus. Nazwę zaczerpnął z książki, którą czytał przed laty, kiedy był malcem w Schronie: Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Była to stara książka w broszurowej oprawie, z luźnymi pożółkłymi kartkami. Na okładce widniał dziwny opancerzony statek, który wyglądał jak skrzyżowanie łodzi i podwodnego czołgu, opleciony pełnymi macek ramionami potwora morskiego o jednym olbrzymim oku. Wypalony na siatkówkach rysunek towarzyszył mu długo po tym, jak szczegóły powieści uleciały z pamięci. Kiedy po dwóch latach planowania, pracy i wielu próbach nadszedł czas na ochrzczenie łodzi, nazwa Nautilus wydała się naturalna. Było tak, jakby przechowywał ją w mózgu do przyszłego użytku.

      Dziesięć metrów od rufy do bukszprytu, zanurzenie metr osiemdziesiąt, grotżagiel i żagiel dziobowy, mała kajuta (choć prawie zawsze spał na pokładzie). Znalazł go w warsztacie szkutniczym w pobliżu przesmyku San Luis, wciąż na klockach i pod dachem, ale w fatalnym stanie – przegniły pokład, żagle w strzępach, wszystkie metalowe części do niczego. Innymi słowy, idealna łódź dla Michaela Fishera, pierwszego inżyniera światła i mocy, nafciarza pierwszej klasy. Miesiąc później odszedł z rafinerii i spieniężył oszczędzane przez pięć lat czeki, żeby kupić potrzebne narzędzia i wynająć ekipę, którą zabrał do San Luis. „Naprawdę? Sam? W tej łupinie?” Tak, powiedział im, rozwijając rysunek na stole. Naprawdę.

      Jak na ironię, po wszystkich tych latach dmuchania na węgle starego świata, po latach prób rozniecenia cywilizacji za pomocą maszyn, które przetrwały, w końcu urzekła go najstarsza forma znanego ludziom napędu. Wiatr dmuchał, wirował wzdłuż skraju żagla i tworzył próżnię, którą łódź zawsze próbowała zapełnić. Każda kolejna wyprawa trwała nieco dłużej, za każdym razem zapuszczał się nieco dalej, trochę bardziej po wariacku. Z początku żeglował wzdłuż wybrzeża, „wymacując” drogę. Pływał na północny wschód do brudnego od ropy Nowego Orleanu i jego lepkiego, niesionego przez rzekę chemicznego smrodu. Pływał na południe do wyspy Padre z długimi dzikimi pasami piasku białego jak talk. Celował w słońce sekstansem, nanosił kurs ogryzkiem ołówka. Gdy nabrał pewności siebie, podróże się wydłużyły. Tu i ówdzie trafiał na anachroniczne pozostałości cywilizacji – zardzewiałe wraki spiętrzone na płyciznach, surogaty atoli z podskakującego plastiku, szkielety wież wiertniczych okraczających masywne plamy wypompowanego szlamu – ale szybko zostawiał je za sobą i płynął coraz dalej w głąb serca oceanicznego pustkowia. Kolor wody ciemniał, skrywając niewyobrażalne głębiny. Pewnego dnia przyszło mu na myśl, że ma pod sobą półtora kilometra wody.

      W poranek sztormu Michael był na morzu od czterdziestu dwóch dni. Planował w południe zawinąć do Freeport, żeby uzupełnić zapasy i odpocząć, bo naprawdę musiał trochę przybrać na wadze, a po jakimś tygodniu znowu wyruszyć na morze. Oczywiście, czekała go konfrontacja z Lore, co nigdy nie było przyjemne. Czy się do niego odezwie? Czy tylko gniewnie spojrzy z daleka? Może chwyci go za pasek i zawlecze do baraku na godzinę pełnego złości seksu, czemu na przekór zdrowemu rozsądkowi nie będzie mógł się oprzeć? Nigdy nie wiedział, jak Lore się zachowa ani co będzie dla niego gorsze. Był albo dupkiem, który złamał jej serce, albo hipokrytą w łóżku. Ponieważ nie umiał znaleźć słów, żeby wyjaśnić, że Lore nie ma nic wspólnego ani z Nautilusem, ani z jego