Miasto luster. Justin Cronin. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Justin Cronin
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-802-9
Скачать книгу
koszulę, ochlapał wodą twarz i pierś, po czym wytarł się do sucha. Rykoszetujące od wzgórz ostatnie promienie słońca sprawiały, że na ziemi kładły się długie cienie. Była to pora dnia, którą lubił najbardziej – wrażenie, że wszystko się stapia, że wszystko trwa w stanie zawieszenia. Gdy ciemność się pogłębiała, patrzył na pojawiające się gwiazdy: jedna, druga, następna. Pora była taka jak melodia Amy: połączone wspomnienia i tęsknota, szczęście i smutek, początek i koniec.

      Rozpalił ognisko, umył oprawione ryby, umieścił delikatnie białe mięso w rondlu i dodał trochę smalcu. Amy wyszła z domu i siedzieli razem, patrząc na dochodzącą potrawę. W kuchni przy świeczce zjedli pstrąga, pokrojone w plastry pomidory, ziemniaki pieczone w ognisku, a później jabłko na spółkę. Napalili w kominku w bawialni i siedzieli na kanapie, okryci kocem, z psem jak zwykle wylegującym się u ich stóp. W milczeniu patrzyli w płomienie. Nie odczuwali potrzeby wymiany słów, bo powiedzieli już sobie wszystko, co mieli do powiedzenia; wszystkim się podzielili i wszystko o sobie wiedzieli. Po jakimś czasie Amy wstała i wyciągnęła rękę.

      – Chodź ze mną do łóżka.

      Zabrali świeczki i weszli po schodach. W maleńkiej sypialni na poddaszu rozebrali się i skulili pod kołdrami, przytuleni dla ciepła. Pies przeciągle westchnął i legł na podłodze w nogach łóżka. Dobre stare psisko, wierne jak lew, miało tam trwać do rana, czuwając nad nimi. Peter rozkoszował się bliskością i ciepłem ich ciał, wspólnym rytmem oddechu, odczuwając nie szczęście, ale coś głębszego, bogatszego. Przez całe życie chciał być znany tylko przez jedną osobę. Na tym polega miłość, uznał. Na wzajemnym poznaniu.

      – Peter? Co jest?

      Minął jakiś czas. Jego umysł, unoszący się w bezwymiarowej przestrzeni pomiędzy snem i jawą, zawędrował do starych wspomnień.

      – Myślałem o Theo i Maus. O tamtej nocy w stodole, o ataku. – Przepłynęła jakaś myśl, tuż poza zasięgiem. – Mój brat nigdy się nie dowiedział, co zabiło wirola.

      Amy milczała przez chwilę.

      – To ty, Peter. Ty ich ocaliłeś. Mówiłam ci… nie pamiętasz?

      Rzeczywiście mówiła? A jeśli tak, to co przez to rozumiała? Przecież był wówczas w Kolorado, wiele kilometrów i dni dalej. Jak mógłby tego dokonać?

      – Wyjaśniłam ci, jak to działa. Ta zagroda jest wyjątkowa. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość są jednym i tym samym. Byłeś w stodole, ponieważ musiałeś tam być.

      – Ale niczego nie pamiętam.

      – Dlatego, że to się jeszcze nie wydarzyło. Nie dla ciebie. Nadejdzie jednak czas, kiedy się wydarzy. Będziesz tam, żeby ich uratować. Żeby uratować Caleba.

      Caleb, jego chłopiec. Nagle przytłoczył go smutek przemieszany z głęboką, pełną tęsknoty miłością. Oczy zapiekły go od łez, wzruszenie dławiło go w gardle. Tyle lat. Minęło tyle lat.

      – Ale teraz jesteśmy tutaj – powiedział. – Ty i ja, w tym łóżku. To jest prawdziwe.

      – Na świecie nie ma już niczego prawdziwego. – Przytuliła się do niego. – Nie martwmy się tym teraz. Wiem, że jesteś zmęczony.

      Był zmęczony. Bardzo, bardzo zmęczony. Czuł lata w kościach. W jego umyśle osiadło wspomnienie, jak przeglądał się w rzece. Kiedy to było? Dzisiaj? Wczoraj? Tydzień temu, miesiąc, rok? Słońce stało wysoko, tworząc skrzące się lustro na powierzchni wody. Jego odbicie falowało w nurcie. Głębokie zmarszczki i obwisłe policzki, wory pod oczami zmąconymi przez czas, przerzedzone włosy białe jak śniegowa czapka. Patrzył na twarz starca.

      – Czy… ja umarłem?

      Amy nie odpowiedziała. Peter wtedy zrozumiał, co mu mówi. Nie tylko to, że umrze jak każdy, ale że śmierć nie jest końcem. Zostanie w tym miejscu, czuwający duch na zewnątrz murów czasu. Oto klucz do wszystkiego, otwierający drzwi, za którymi leży odpowiedź na wszystkie tajemnice życia. Pomyślał o dniu, kiedy przybył do zagrody, bardzo dawno temu. Wszystko w niewytłumaczalny sposób było nienaruszone, spiżarnia zaopatrzona, zasłony w oknach i talerze na stole jakby na nich czekały. Tym właśnie było to miejsce. Jego jedynym prawdziwym domem na świecie.

      Leżąc w ciemności, czuł pierś puchnącą z zadowolenia. Stracił wiele rzeczy i nie brakowało też ludzi, którzy odeszli. Wszystko umierało. Nawet sama ziemia, niebo i rzeki, i umiłowane przez niego gwiazdy pewnego dnia osiągną kres istnienia. Ale nie było to coś, czego należy się obawiać, i na tym polegało zaprawione kroplą goryczy piękno życia. Wyobraził sobie chwilę swojej śmierci. Wizja była tak silna, jakby nie tyle widział ją w wyobraźni, ile wspominał. Leży w tym samym łóżku, jest letnie popołudnie i Amy go obejmuje. Wygląda zupełnie jak teraz, silna, piękna i pełna życia. Łóżko stoi przodem do okna, przez zasłony sączy się rozproszone światło. Nie ma bólu, jest tylko wrażenie rozpadu. „W porządku, Peter – mówi Amy. – Wszystko w porządku. Niebawem znów będziemy razem”. Światło staje się coraz jaśniejsze, najpierw przepełnia jego oczy, a później świadomość, i tak oto Peter odchodzi: odpływa na falach światła.

      – Tak bardzo cię kocham – powiedział.

      – A ja kocham ciebie.

      – To był cudowny dzień, prawda?

      Skinęła głową, przytulona do niego.

      – I będzie ich znacznie więcej. Ocean dni.

      Przytulił ją jeszcze mocniej. Na zewnątrz trwała zimna, cicha noc.

      – To była piękna melodia – odezwał się. – Cieszę się, że znalazłem to pianino.

      I z tymi słowy, skuleni razem w dużym, miękkim łóżku na poddaszu, odpłynęli w sen.

▪ ▪ ▪

      Cieszę się, że znalazłem to pianino.

      To pianino.

      To pianino.

      To pianino…

      Peter wzniósł się na poziom świadomości i stwierdził, że jest nagi, okręcony mokrymi od potu prześcieradłami. Przez chwilę leżał w bezruchu. Czy był…? I nie był…? W ustach czuł taki smak, jakby jadł piasek, pęcherz ciążył mu niczym kamień. Za oczami pierwsze dźgnięcie kaca zapowiadało długi, męczący dzień.

      – Sto lat, poruczniku.

      Lore leżała obok niego. Nie tyle obok, ile owinięta wokół niego; ich ciała były splecione i śliskie od potu w miejscu, gdzie się stykały. Korzystali wcześniej z tej chałupy – z tylko dwoma izbami i wychodkiem na tyłach – choć nie wiedział, do kogo należy. Okienko nad łóżkiem było szarym prostokątem przedświtu letniego dnia.

      – Najwyraźniej z kimś mnie mylisz.

      – Och, wierz mi – położyła palec pośrodku jego piersi – nie ma mowy o pomyłce. Jak się czujesz, mając trzydzieści lat?

      – Jak dwudziestodziewięciolatek z pękającą głową.

      Posłała mu uwodzicielski uśmiech.

      – Cóż, mam nadzieję, że podobasz się sobie taki. Wybacz, że zapomniałam o kartce.

      Odrzuciła prześcieradła, usiadła na brzegu łóżka i podniosła koszulę z podłogi. Miała szerokie, silne ramiona i długie włosy, które wiązała w koński ogon. Wcisnęła się w brudne spodnie, wsunęła stopy w buty. Obróciła się nieco i spojrzała na niego.

      – Wybacz, że zmykam, mi amigo, ale muszę odprawić cysterny. Zrobiłabym ci śniadanie, tylko poważnie