Lato dobiegło końca. Jednego dnia otaczał ją świat dużych zielonych liści, zagęszczonych cieniem, a drugiego lasy wybuchły feerią kolorów. Rankiem oszroniona ściółka chrzęściła pod nogami. Chłód zimy spadł wraz z wrażeniem czystości. Na ziemi zaległa gruba warstwa śniegu. Czarne kontury drzew, drobne ślady ptaków, wybielone, wyprane z koloru niebo: wszystko zostało zredukowane do samej esencji. Jaki to miesiąc? Jaki dzień tygodnia? W miarę upływu czasu zaczęło brakować jedzenia. Alicia godzinami, nawet całymi dniami, ledwie się poruszała, oszczędzając siły. Od prawie roku nie rozmawiała z żywą duszą. W pewnym momencie uświadomiła sobie, że już nie myśli słowami, jakby stała się leśnym stworzeniem. Zastanawiała się, czy traci zmysły. Zaczęła mówić do Żołnierza, jakby był człowiekiem. „Żołnierzu, co zjemy na kolację?”, „Żołnierzu, nie sądzisz, że pora zebrać chrust na ognisko?”, „Żołnierzu, czy niebo wygląda jak śnieg?”…
Pewnej nocy zbudziła się w schronieniu i zdała sobie sprawę, że od jakiegoś czasu słyszy bijące pioruny. Wilgotny wiosenny wiatr dął zewsząd i znikąd, tarmosząc czubami drzew. Alicia z obojętnością słuchała nadciągającej szybko burzy. Nagle błyskawica rozdarła niebo, zamrażając scenę w jej oczach, i zaraz potem zabrzmiał ogłuszający trzask. Gdy lunęła ulewa i krople deszczu zaczęły uderzać jak kule, Alicia wprowadziła Żołnierza do schronienia. Koń drżał z przerażenia. Wiedziała, że musi go uspokoić, bo wystarczy jeden spanikowany ruch w maleńkiej przestrzeni, a jego masywne ciało roztrzaska ściany na kawałki. „Grzeczny konik”, mruczała, gładząc go po boku. Wolną ręką zarzuciła mu postronek na szyję. „Grzeczny, grzeczny konik. Co ty na to? Dotrzymasz dziewczynie towarzystwa w deszczową noc?” Był sztywny ze strachu, góra naprężonych mięśni, a jednak kiedy powoli pociągnęła za sznur, żeby się położył, nie stawiał oporu. Na zewnątrz zamigotała błyskawica, zadudnił grzmot. Z potężnym sapnięciem koń padł na kolana i przewrócił się na bok przy posłaniu Alicii, i tak razem spali, gdy deszcz przez całą noc zmywał zimę.
Koczowała w tym miejscu przez dwa lata. Odejście było niełatwe, bo lasy niosły jej ukojenie. Przyjęła ich rytm za własny. Kiedy jednak nastało trzecie lato, zbudziło się w niej nowe uczucie: nadszedł czas, żeby ruszyć w drogę. Żeby ukończyć to, co rozpoczęła.
Resztę lata spędziła na przygotowaniach, które obejmowały skonstruowanie broni. Wybrała się na piechotę do nadrzecznych miasteczek i trzy dni później wróciła, dźwigając pobrzękującą torbę. Rozumiała podstawy tego, na co się porywa, bo wiele razy widziała ten proces. Uznała, że szczegóły dopracuje metodą prób i błędów. Wybrała płaski głaz przy strumieniu z myślą, że posłuży za kowadło. Na skraju wody roznieciła ogień i patrzyła, jak wypala się do żaru. Sztuka polegała na utrzymaniu odpowiedniej temperatury. Gdy uznała, że jest taka jak trzeba, wyjęła z worka pierwszy zakup: długą prawie na metr sztabę stali narzędziowej, grubości sześciu milimetrów i szerokości pięciu centymetrów. Wyciągnęła też młotek, cęgi i grube skórzane rękawice. Wsunęła koniec sztaby w żar i patrzyła, jak zmienia kolor. Gdy metal się rozgrzał, przystąpiła do pracy.
Jeszcze trzy razy wyprawiała się w dół rzeki po zapasy, z lepszym lub gorszym skutkiem, ale ostateczny rezultat sprawił jej satysfakcję. Okręciła rękojeść szorstkimi włóknistymi pnączami i po raz pierwszy porządnie chwyciła gładki metal. Miecz przyjemnie ciążył jej w dłoni. Wypolerowany sztych połyskiwał w słońcu. Ale prawdziwą próbą będzie pierwsze cięcie. Podczas ostatniej wyprawy w dół rzeki skręciła na poletko melonów wielkości ludzkiej głowy, rosnących w gąszczu rozcapierzonych palczastych liści. Wybrała jeden owoc, wrzuciła do worka i zabrała do domu. Tam postawiła go na zwalonym pniu, przymierzyła się i spuściła miecz, zakreślając ostrzem pionowy łuk. Połówki melona rozstały się leniwie, jakby oszołomione, i spadły na ziemię.
Nic jej tam nie trzymało. W noc przed odejściem odwiedziła grób córki. Nie chciała tego robić w ostatniej chwili. Rozstanie powinno być czyste. Przez dwa lata niczym nie oznaczyła tego miejsca, bo nic nie wydawało się godne. Teraz jednak czuła, że nie wypada zostawiać bezimiennej mogiły. Z resztek stali wykuła krzyż, młotkiem wbiła go w ziemię i uklękła. Z ciała już nic nie zostało, może tylko kilka kości albo ich odciski. Jej córka odeszła w glebę, drzewa, skały, nawet w niebo i zwierzęta. Odeszła w niewiadome miejsce. Jej głos, którego nie miała okazji wypróbować, brzmiał w śpiewie ptaków, a rude kędziorki widniały w płomienistych liściach jesieni. Alicia dumała o tym wszystkim, dotykając miękkiej ziemi. Ale nie miała w sobie więcej modlitw. Serce, raz pęknięte, już takie pozostało.
– Wybacz – szepnęła.
Ranek niczym się nie wyróżniał – bezwietrzny, szary, mglisty. Miecz w pochwie z jeleniej skóry ukośnie spoczywał na jej plecach, a bandoliery z nożami krzyżowały się na piersi. Podobne do gogli ciemne okulary ze skórzanymi osłonami na skroniach skrywały jej oczy. Alicia przytroczyła sakwę i wskoczyła na grzbiet Żołnierza. Koń od wielu dni zachowywał się niespokojnie, jakby przeczuwał, że wyruszą w drogę. Chcesz zrobić to, co myślę? Wiesz, właściwie tu mi się podobało. Planowała jechać na wschód wzdłuż rzeki i nie odstępować od niej w drodze przez góry. Przy odrobinie szczęścia dotrze do Nowego Jorku, zanim spadną pierwsze liście.
Zamknęła oczy, opróżniła umysł. Wiedziała, że dopiero wtedy, gdy oczyści tę przestrzeń, napłynie głos. Nadciągnął z tego samego miejsca, z którego pochodzą sny, jak wiatr dmący z głębi jaskini, szepczący jej do ucha.
Alicio, nie jesteś sama. Znam twój smutek, ponieważ jest moim smutkiem. Czekam na ciebie. Przyjdź do mnie. Wróć do domu.
Piętami trąciła boki Żołnierza.
2
Dzień się kończył, gdy Peter wracał do domu. Ponad nim bezkresne niebo Utah pękało, otwierając się w długich szczelinach koloru na tle ciemniejącego błękitu. Wczesnojesienny wieczór: noce zimne, a dni jeszcze przyjemne. Szedł wzdłuż pomrukującej rzeki z wędką na ramieniu, z psem hasającym u boku. Miał w torbie dwa tłuste pstrągi, owinięte w złote liście.
Gdy zbliżył się do zagrody, usłyszał muzykę. Ściągnął ubłocone buty i wraz z torbą zostawił na ganku. Wszedł do domu. Amy siedziała przy starym pianinie, plecami do drzwi. Podszedł i stanął za nią. Była tak głęboko skupiona, że go nie zauważyła. Słuchał, stojąc bez ruchu, ledwie oddychając. Amy lekko się kołysała w takt muzyki. Jej palce zwinnie pomykały po klawiaturze, nie tyle grając tony, ile je wywołując. Melodia była dźwiękowym ucieleśnieniem czystych emocji. Wyrażała głęboki smutek, ale przepojony taką czułością, że wcale nie wydawała się smutna. Sprawiła, że Peter pomyślał o czasie, który zawsze odpływa w przeszłość, stając się wspomnieniem.
– Wróciłeś.
Nawet nie zauważył, że skończyła grać. Położył ręce na jej ramionach, a ona przesunęła się na ławeczce i odchyliła głowę.
– Chodź tu – powiedziała.
Pochylił się, żeby mogła go pocałować. Jej oszałamiające piękno było dla niego nowym odkryciem za każdym razem, gdy na nią spoglądał. Ruchem głowy wskazał klawiaturę.
– Wciąż nie wiem, jak ty to robisz.
– Podobało ci się? – Uśmiechała się. – Ćwiczyłam cały dzień.
Odparł, że tak, bardzo mu się podobało. Wyznał, że ta melodia nasunęła mu wiele myśli. Trudno było ująć to w słowa.
– Jak