Zająłem miejsce na szczycie schodów zachodniej galerii. Jeden z gliniarzy obrzucił mnie bacznym spojrzeniem, ale ponieważ byłem ubrany jak szacowny urzędnik, nie spałem ani nie wyglądałem na pijanego, zostawił mnie w spokoju. Oceniłem otoczenie pod kątem logistycznym. Grand Central był czymś więcej niż dworcem kolejowym; był głównym ogniwem wielkiego podziemnego świata tuneli i komór. Codziennie setki tysięcy ludzi przepływały przez to miejsce, nigdy nie patrząc dalej niż za czubki swoich butów. Innymi słowy, idealne miejsce dla moich celów.
Czekałem. Mijały godziny, później dni. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, a jeśli nawet, nikogo nie obchodziłem. Zbyt wiele się działo.
Nagle, po upływie nieokreślonego czasu, usłyszałem dźwięk, jakiego nie słyszałem wcześniej. Był to dźwięk, który sprawia cisza, kiedy nie został już nikt, żeby słuchać. Zapadła noc. Wstałem z miejsca na schodach i wyszedłem na zewnątrz. Nigdzie nie paliły się światła; czerń była tak zupełna, że mógłbym być na morzu, mile od brzegu. Spojrzałem w górę i moim oczom ukazał się nadzwyczajny widok. Setki, tysiące, miliony gwiazd powoli sunęły nad pustym światem, jak na początku stworzenia. Szpilki ich światła spadały na moją twarz niczym krople pochodzącego z przeszłości deszczu. Nie wiedziałem, co czuję; wiedziałem tylko, że czuję, i w końcu się rozpłakałem.
15
Stąd moja żałosna opowieść.
Spójrz na niego: zdolny młody człowiek, w miarę przystojny, szczupły i rozczochrany, opalony po lecie uczciwej pracy pod gołym niebem, dobrze radzący sobie z matematyką i urządzeniami mechanicznymi, nie bez ambicji i jasnych nadziei, obdarzony samotniczą, introwertyczną osobowością, w sypialni na poddaszu pakuje do walizki złożone koszule, skarpety, bieliznę i prawie nic poza tym. Mamy rok 1989; naszą sceną jest prowincjonalne miasto Mercy w stanie Ohio – przez krótki czas sławne z precyzyjnych wyrobów mosiężnych, produkujące podobno najlepsze w dziejach współczesnych działań wojennych łuski pocisków, chociaż ta sława, jak wiele innych rzeczy w miasteczku, dawno przeminęła. Pokój, który w ciągu godziny zostanie pusty, jest dla młodzieńca świątynią. Tu jest kolekcja jego trofeów. Tu są stojący przy lampce żołnierzyk i zasłona z militarnym motywem. Tu są półki z powieściami o nieustraszonej trójce lekceważonych nastolatków, którym młody intelekt pozwala na rozwiązywanie zagadek kryminalnych, z jakimi nie radzą sobie starsi. Tu na pinezkach wbitych w tynk wiszą proporczyki drużyn sportowych, a także intrygująca grafika M.C. Eschera, na której są wzajemnie rysujące się ręce, i naprzeciwko zapadniętego łóżka plakat ze „Sports Illustrated”, przedstawiający modelkę w kostiumie kąpielowym, której sterczą brodawki piersi – patrząc na jej zmysłowe ciało, uwodzicielskie spojrzenie i ledwie osłonięte narządy płciowe, chłopak co noc wściekle się masturbował.
Ale wróćmy do chłopaka. Pakuje się z pełną zdziwienia powagą żałobnika na pogrzebie dziecka, co jest odpowiednią analogią tej sceny. Problem polega nie na tym, że nie może zapakować swoich rzeczy – bo może. Rzecz w tym, że zawartość walizki kontrastuje ze wspaniałością celu jego podróży. Przypięty nad zagraconym dziecięcym biurkiem list daje pewną wskazówkę. Drogi Timothy Fanning, tak brzmi misternie wypisany nagłówek pod szkarłatnym emblematem w kształcie tarczy i złowieszczym słowem VERITAS znamionującym starożytną mądrość. Gratulujemy i witamy na Uniwersytecie Harvarda w gronie studentów rocznika 1993!
Jest początek września. Na zewnątrz prozaiczna mgiełka deszczu zabarwionego przez letnią zieleń otula niewielkie skupisko domów, podwórek i drobnych przedsiębiorstw, z których jedno należy do jego ojca, jedynego w miasteczku okulisty-optyka. Fach ojca plasuje rodzinę w górnej warstwie społecznej miasteczka; według standardów owego czasu i miejsca są zamożni. Ojciec, znany i doceniany, chodzi ulicami Mercy w chórze przyjacielskich powitań, no bo kto jest bardziej godny podziwu i wart wdzięczności niż człowiek, który nakłada ci na nos okulary umożliwiające widzenie rzeczy i ludzi twojego życia? W dzieciństwie chłopak uwielbiał zaglądać do salonu ojca, gdzie przymierzał wszystkie okulary zdobiące wieszaki i gabloty wystawowe, tęskniąc za dniem, kiedy będzie potrzebował szkieł, chociaż to nigdy nie nastąpiło, bo miał doskonały wzrok.
– Pora ruszać, synu.
Ojciec staje w drzwiach – niski, z beczkowatą piersią, w szarych flanelowych spodniach, które wskutek grawitacyjnej konieczności są podtrzymywane przez szelki. Ma rzedniejące włosy, wilgotne po prysznicu, i policzki świeżo ogolone staromodną maszynką, którą woli od nowoczesnych wynalazków w dziedzinie golenia. Powietrze wokół niego śpiewa zapachem old spice’a.
– Jeśli czegoś zapomnisz, zawsze możemy ci przysłać.
– Na przykład?
Ojciec uprzejmie wzrusza ramionami; stara się być pomocny.
– Nie wiem. Ubrania? Buty? Zabrałeś dyplom? Na pewno będą chcieli.
Mówi o drugim miejscu syna w konkursie Western Reserve District 5 Science Day, Iskra życia. Równowaga Gibbsa-Donnana i równanie Nernsta a pochodzenie żywotności komórek. Dyplom w skromnej czarnej ramce wisi na ścianie nad biurkiem. Prawda jest taka, że chłopak się go wstydzi. Czy nie jest tak, że wszyscy studenci Harvardu zajmują pierwsze lokaty? Odgrywa jednak przedstawienie, udając wdzięczność, że ojciec mu o nim przypomniał, i kładzie dyplom na stosie ubrań w otwartej walizce. W Cambridge ani razu nie wyjmie go z szuflady biurka; po trzech latach znajdzie go pod stertą rozmaitych papierów, przyjrzy mu się z przelotną goryczą i wyrzuci go do kosza.
– Zuch chłopak! – mówi ojciec. – Pokaż tym mądralom z Harvardu, z kim mają do czynienia.
Głos matki pnie się z dołu schodów w natarczywej pieśni:
– Tim-o-thy! Jesteś gotowy?
Nigdy nie nazywa go „Tim”, zawsze „Timothy”. Ta forma go krępuje – wydaje się jednocześnie wytworna i zdrobniała, jakby był angielskim lordziątkiem na aksamitnej poduszce – chociaż w głębi duszy lubi swoje imię. Nie jest dla niego żadną tajemnicą, że matka woli go od męża, i działa