Miasto luster. Justin Cronin. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Justin Cronin
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-8125-802-9
Скачать книгу
się obejrzałem, liście pożółkły i spadły; ich wysuszone szkielety szeleściły pod nogami, przesycając powietrze słodkim zapachem rozkładu. Tydzień przed Świętem Dziękczynienia spadł pierwszy śnieg, inaugurując moją pierwszą zimę w Nowej Anglii, wilgotną i surową. Zdawało się, że śnieg jest kolejnym chrztem w roku chrztów. Rodzice nie wspomnieli o moim przyjeździe do domu na przerwę świąteczną, a poza tym Ohio leżało za daleko – połowę czasu zmarnowałbym w autobusie – więc przyjąłem zaproszenie Lucessiego do Bronxu. Jak ostatni głupek spodziewałem się scen włoskiego życia prosto z Hollywood: ciasne mieszkanko nad pizzerią, wszyscy krzyczący i wrzeszczący jeden na drugiego, ojciec w podkoszulku mokrym od cuchnącego czosnkiem potu i wąsata matka, w podomce i kapciach, co trzydzieści sekund załamująca ręce i zawodząca Mamma mia.

      Rzeczywistość nie mogłaby bardziej się różnić. Mieszkali w dzielnicy Riverdale, która, choć administracyjnie należała do Bronxu, była zamożna i elegancka. Mieli wielki kamienny dom w stylu Tudorów, wyglądający tak, jakby został ukradziony z angielskiej wsi. Zero spaghetti i klopsików, ani śladu domowych kapliczek Madonny, żadnego dramatu z wymachiwaniem bronią; dom był nudny jak grobowiec. Świąteczną kolację podała gwatemalska gosposia w uniformie z fartuszkiem, a później wszyscy przenieśliśmy się do nazywanego „gabinetem” pokoju, żeby słuchać z radia długiej jak tasiemiec opery Pierścień Nibelunga. Lucessi powiedział mi, że jego rodzina „siedzi w gastronomii” (stąd pizzeria w mojej wyobraźni), ale w rzeczywistości ojciec pracował w banku Goldman Sachs jako dyrektor finansowy wydziału obsługującego restauracje i codziennie dojeżdżał do biura przy Wall Street wielkim jak czołg lincolnem continentalem. Wiedziałem, że Lucessi ma młodszą siostrę; nie wspomniał, że to prawdziwa śródziemnomorska bogini, być może najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek widziałem – po królewsku wysoka, z lśniącymi czarnymi włosami i cerą tak kremową, że chciałem ją spijać jak śmietankę. A do tego chodziła po domu w samej halce. Miała na imię Arianna. Wróciła do domu z jakiejś szkoły z internatem w Wirginii, gdzie przez cały dzień jeżdżą konno, i kiedy nie snuła się w negliżu, nie czytała czasopism, nie jadła tosta albo nie rozmawiała głośno przez telefon, maszerowała po domu w butach jeździeckich z pobrzękującymi ostrogami oraz obcisłych bryczesach i ten kostium z nie mniejszą siłą niż bielizna działał na wyobraźnię i pompował krew do moich lędźwi. Innymi słowy, Arianna była całkowicie poza moim zasięgiem, fakt jasny jak słońce, mimo to nie szczędziła starań, żeby mi o tym przypominać, nazywając mnie „Tomem” niezależnie od tego, ile razy brat ją poprawiał, i przeszywając mnie spojrzeniami tak pełnymi lekceważącej pogardy, że czułem się jak zlany zimną wodą.

      Ostatniej nocy w Riverdale zbudziłem się i stwierdziłem, że jestem głodny. Przykazano mi, że mam się czuć w ich domu jak u siebie, ale uznałem to za absolutnie niemożliwe; wiedziałem jednak, że nie zasnę, dopóki czegoś nie zjem. Wciągnąłem spodnie dresowe i zakradłem się na dół do kuchni, gdzie zastałem Ariannę przy stole. We flanelowym szlafroku, jedną wypielęgnowaną dłonią wertowała „Cosmopolitan”, a drugą wsuwała łyżką płatki do nieskazitelnie wykrojonych pełnych ust. Na blacie stały pudełko cheerios i dzbanek mleka. W pierwszym odruchu chciałem uciec, ale już mnie zauważyła.

      – Mogę? – zapytałem, tkwiąc w drzwiach jak idiota. – Naszła mnie chęć na przekąskę.

      Natychmiast skierowała uwagę z powrotem na czasopismo. Nabrała kolejną łyżkę płatków i lekceważąco machnęła ręką.

      – Rób, co chcesz.

      Nasypałem płatków do miski. Nie było innego miejsca, żeby usiąść, więc dołączyłem do niej przy stole. Nawet we flanelowym szlafroku, bez makijażu i z rozczochranymi włosami wyglądała cudownie. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć takiej istocie.

      – Gapisz się na mnie – rzuciła, przewracając kartkę.

      Poczułem krew pędzącą ku policzkom.

      – Nie, wcale nie.

      Nie dodała nic więcej. Nie wiedziałem, co zrobić z oczami, więc wlepiałem wzrok w miskę. Chrzęst przeżuwanych płatków brzmiał piekielnie głośno.

      – Co czytasz? – zapytałem w końcu.

      Z westchnieniem irytacji zamknęła czasopismo i uniosła wzrok.

      – No dobrze. Jestem.

      – Próbowałem tylko nawiązać rozmowę.

      – Możemy to sobie darować? Proszę. Widziałam, jak na mnie patrzysz, Tim.

      – Więc znasz moje imię.

      – Tim, Tom, wszystko jedno. – Przewróciła oczami. – W porządku. Miejmy to z głowy.

      Rozchyliła górę szlafroka. Pod spodem miała tylko stanik z lśniącego różowego jedwabiu. Widok nieopisanie mnie podniecił.

      – Śmiało – ponagliła.

      – Śmiało co?

      Patrzyła na mnie z szyderczo znudzoną miną.

      – Nie bądź tępy, chłopcze z Harvardu. Daj, pomogę ci.

      Wzięła moją rękę i położyła ją, raczej machinalnie, na lewej piersi. A była to cudowna pierś! Nigdy wcześniej nie dotykałem bogini. Sferyczna miękkość, obleczona w drogi jedwab przybrany delikatną koronką, wypełniła moją dłoń jak brzoskwinia. Czułem, że Arianna się ze mnie nabija, ale mało mnie to obchodziło. Co dalej? Czy pozwoli się pocałować?

      Najwyraźniej nie. Gdy tworzyłem w głowie idealnie erotyczną narrację, cudowną opowieść o tym, co będziemy razem robić, z punktem kulminacyjnym w postaci dzikiej kopulacji na kuchennej podłodze, nagle odsunęła moją rękę tak pogardliwym ruchem, jakim wyrzuca się śmieci do kosza.

      – Więc… – Otworzyła czasopismo. – Dostałeś to, czego chciałeś? Zadowolony?

      Byłem kompletnie skołowany. Przewróciła kartkę, potem drugą. Do diabła, co właśnie się stało?

      – Zupełnie cię nie rozumiem – przyznałem się.

      – Oczywiście, że nie. – Znów na mnie spojrzała, z niesmakiem marszcząc nos. – Coś mi powiedz. Dlaczego ty w ogóle się z nim kumplujesz? Chodzi mi o to, że w zasadzie wydajesz się całkiem normalny.

      Przypuszczam, że mogłem uznać jej słowa za komplement. Poza tym wybuchł we mnie dziki instynkt opiekuńczy wobec jej brata. Za kogo ona się ma, żeby tak o nim mówić? Za kogo się uważa, żeby tak sobie ze mnie żartować?

      – Jesteś okropna – rzuciłem.

      Parsknęła złośliwym śmiechem.

      – Nie pieprz, chłopcze z Harvardu. A teraz, jeśli wybaczysz, chciałabym poczytać.

      I taki był koniec. Wróciłem do łóżka, podniecony do tego stopnia, że nie mogłem zasnąć, a rankiem, zanim inni wstali, ojciec Lucessiego zabrał nas swoim monstrualnym lincolnem na stację kolejową. Gdy wysiedliśmy, w niezgrabnym odwróceniu zwyczajowej uprzejmości podziękował mi za wizytę w sposób, który sugerował, że on też jest zbity z tropu moją przyjaźnią z jego synem. Wyłaniał mi się pewien obraz: Lucessi jest wyrodkiem, czarną owcą w rodzinie, obiektem familijnej litości i źródłem zażenowania. Głęboko mu współczułem, dostrzegając podobieństwo jego sytuacji do mojej. Byliśmy wyrzutkami, obaj.

      Wsiedliśmy do pociągu. Byłem zmęczony i nie miałem ochoty na rozmowy. Przez jakiś czas telepaliśmy się w milczeniu. Lucessi odezwał się pierwszy.

      – Przepraszam za to wszystko. – Palcem wskazującym gryzmolił po szybie. – Pewnie miałeś nadzieję na coś bardziej ekscytującego.

      Nie