Drzwi posłusznie się otworzyły i wszedłem do pokoju zagraconego tanimi meblami, na których rozstawiono mnóstwo bibelotów z jarmarków folklorystycznych. Przed kanapą stał telewizor wielkości telebimu. Szybkie oględziny wnętrza – cztery pokoje i kuchnia – potwierdziły moje pierwsze wrażenie, że w domu nikogo nie ma. Dalsza inspekcja ujawniła, że mieszka tu kobieta, absolwentka wydziału pielęgniarskiego na Uniwersytecie Stanowym Wichita. Miała blisko pięćdziesiąt lat, miękką, pyzatą jak księżyc twarz i szare włosy, o które za bardzo nie dbała, nosiła rozmiar dwadzieścia, była często fotografowana w stanie upojenia alkoholowego w etnicznych restauracjach (w plastikowej girlandzie na szyi bezwstydnie flirtowała z muzykami mariachi, trzymając szpikulec do fondue) i mieszkała sama. Z szafy wyjąłem najbardziej neutralne rzeczy, jakie mogłem znaleźć – za duże spodnie dresowe, równie obszerną bluzę z kapturem i japonki – po czym udałem się do łazienki.
Widok, który powitał mnie w lustrze, nie był zupełnie niespodziewany. W owym czasie stało się dla mnie jasne, że fizyczny akt tonięcia niezupełnie przywrócił mi ludzką postać, ale zaopatrzył mnie w coś przypominającego kostium. Wirus pozostał, moja śmierć tylko go zachęciła do jakiejś nowej interakcji z gospodarzem. Zachowałem wiele wcześniejszych atrybutów, między innymi wzrok i słuch o nadzwyczajnej ostrości. Moje kończyny – a właściwie cały organizm, od krwi do kości, chociaż jeszcze musiałem poddać go właściwej próbie – napędzała zwierzęca siła.
Jednak świadomość zmian zupełnie nie przygotowała mnie na to, co zobaczyłem. Miałem nienaturalnie bladą, niemal trupią cerę. Włosy, które cudownie odrosły, tworzyły na moim czole komicznie idealny trójkąt. W oczach pojawił się dziwnie różowy kolor albinosa. Ale to ostatni szczegół sprawił, że zamarłem. Z początku myślałem, że to żart. W kącikach ust, wśród zwyczajnego uzębienia, dwa białe szpice opadały jak sople… albo, ściślej rzecz biorąc, kły.
Drakula. Nosferatu. Wampir. Ledwie mogę wymówić te słowa bez przewracania oczami. A jednak oto byłem, ja, ucieleśnienie fantazji Jonasa Leara, legenda przywołana do życia.
Usłyszałem chrzęst opon na żwirze. Gdy wyszedłem z łazienki, bliźniacze snopy przednich świateł omiotły pokój. Schowałem się za wieszakiem w chwili, gdy drzwi się otworzyły i do środka wpadł podmuch wiosennego powietrza. Do pokoju wtoczyła się kobieta, Janet Duff – znałem jej imię i nazwisko z oprawionego dyplomu, który wisiał nad zasłanym rachunkami biurkiem w sypialni – w kwiecistej bluzce, białych spodniach z poliestru i praktycznych butach pielęgniarki wracającej z nocnego dyżuru. Nie gubiąc rytmu, położyła kółko z kluczami na stoliku przy drzwiach, zrzuciła buty, cisnęła pękatą torebkę na krzesło i poszła do kuchni. Po chwili dobiegły stamtąd szmer otwieranej lodówki i gulgotanie, gdy nalewała czegoś do szklanki. Po wypiciu kojącego duszę haustu wina (czułem zapach: tanie chablis, zapewne z kartonu) pielęgniarka Duff wróciła do pokoju ze szklanką wielkości mniej więcej puszki farby, włączyła gigantyczny telewizor i padła na kanapę, osiadając na poduszkach niczym przekłuty balon.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że nie zauważyła mnie za wieszakiem; mogę tylko powiedzieć, że mój nowy stan pozwalał mi zastygać w idealnym bezruchu, co pełniło funkcję swego rodzaju kamuflażu i czyniło mnie niemal niewidzialnym przy pobieżnym rzucie zmęczonego życiem oka. Patrzyłem, jak kobieta przełącza kanały – thriller policyjny, pogoda, film dokumentalny o więzieniu – aż w końcu zdecydowała się na reality show, a jakże, o zawodach w pieczeniu babeczek. Siedziała plecami do mnie. Wina ubywało łyk po łyku. Przypuszczałem, że wkrótce, znieczulona alkoholem, pielęgniarka Duff zacznie pochrapywać. Ale pamiętając o sunącym ku mnie ostrzu świtu i o różnych naglących potrzebach – gotówka, pojazd, bezpieczne miejsce do przeczekania godzin dziennych – nie widziałem powodu, by zwlekać. Wyszedłem z kryjówki i stanąłem za nią.
– Hm.
Nie zabiłem jej od razu. Znów to powtórzę: nie pragnę wybaczenia, proszę tylko o cierpliwość. Potrzebowałem informacji i dlatego pielęgniarka Duff musiała być żywa.
Jedno ukąszenie i było po krzyku. Kobieta natychmiast zemdlała – oczy wywrócone w głąb czaszki, płytki oddech, całkowicie zwiotczałe ciało. Jak ochoczy pan młody wziąłem ją na ręce, zaniosłem do sypialni i położyłem na kołdrze, po czym udałem się do łazienki i napełniłem wannę. Gdy wróciłem, rozpoczynała się przemiana. Na usta kobiety wystąpiła biała piana. Palce i ręce jej drżały. Najpierw jęczała, później stękała, a w końcu umilkła. Seria spazmów wstrząsała jej ciałem tak gwałtownie, że myślałem, iż zacna pielęgniarka Duff wybuchnie niczym petarda.
A potem zaczęło się to dziać. Najbliższym wizualnym porównaniem, jakie mi się nasuwa, jest film poklatkowy przedstawiający pączek rozwijający się w kwiat. Jej palce wydłużały się z chrzęstem. Włosy odpadały od czaszki i kładły się wachlarzem na poduszce. Rysy twarzy rozpuszczały się jak polane kwasem, aż nie został w nich ślad indywidualności. W tym czasie konwulsje ustały; miała zamknięte oczy, niemal spokojną twarz. Usiadłem obok niej, mrucząc łagodnie słowa otuchy. Popłynęło z niej zielone światło i zalało pokój blaskiem miękkim jak w żłobku. Żuchwa jej opadła i z odgłosem przypominającym psie kichnięcie zęby wystrzeliły z ust niczym garść ziaren kukurydzy, robiąc miejsce dla barykady szpikulców, które wyrosły z krwawiących dziąseł.
To było upiorne. I piękne.
Rozchyliła powieki. Patrzyła na mnie przez długą chwilę. Jakiż tragizm wyzierał z jej oczu! Każdy z nas jest bohaterem własnej opowieści; tak oto nadajemy sens naszemu życiu. Ale kobieta, która była pielęgniarką Duff – pocieszycielka chorych i cierpiących, kolekcjonerka narzut i maselnic, amatorka koktajli Mai Tai, Margarita i Bahama Mama, córka, siostra, marzycielka, uzdrowicielka, stara panna – stała się dla siebie nieznana. Teraz była częścią mnie, przedłużeniem mojej woli. Gdybym chciał, mógłbym jej kazać podskakiwać na jednej nodze i grać na wyimaginowanym ukulele.
– Nie musisz się bać – powiedziałem, ujmując jej dłoń. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Znowu wziąłem ją w ramiona. Miałem tak wielką siłę, że jej ciężkie ciało wydawało się lekkie jak piórko. Wróciło do mnie wspomnienie… Już kiedyś niosłem w ten sposób kobietę. Choć okoliczności były zupełnie inne, ona też wydawała się prawie nieważka. Wspomnienie zbudziło we mnie czułość tak przytłaczającą, że przez chwilę wątpiłem w swoje poczynania. Musiałem jednak dowiedzieć się wielu rzeczy i obowiązek, jaki miałem do wypełnienia, w pewien sposób był przysługą dla pielęgniarki Duff.
Zaniosłem ją do łazienki i przez chwilę trzymałem nad wanną. Kierowana wciąż żywą kobiecą intuicją, zarzuciła mi ręce na szyję. Z pewnością spostrzegła wodę, na co zresztą liczyłem. Głęboko spojrzałem jej w oczy, wypromieniowując myśli pokrzepienia. Miała do mnie absolutne zaufanie. Kim dla niej byłem? Ojcem? Kochankiem? Zbawicielem? Bogiem?
Czar prysł w chwili, gdy jej ciało zetknęło się z wodą. Zaczęła się dziko miotać, próbując się uwolnić. Ale jej siła nie mogła się równać z moją. Nacisnąłem ramiona pielęgniarki Duff i jej twarz gargulca znalazła się pod powierzchnią. Przebiegła mnie fala jej paniki i dezorientacji. Co za zdrada! Jakie niepojęte oszustwo! Inni błagaliby o litość, jednak jej uczucia tylko wzmocniły moją determinację. Poczułem, że bierze pierwszy oddech, zasysając wodę. Drgnęła, jakby dostała czkawki. Zaczerpnęła drugi, potem trzeci haust, wypełniając płuca. Wstrząsnął nią ostatni agonalny spazm i odeszła.
Cofnąłem