Jej wola się rozpuszczała. Miecz ciążył w ręce niczym kowadło, nieporównywalnie cięższy od żelaza.
– Co powiedzieliby ci teraz twoi przyjaciele? Powiem ci co. Nazwaliby cię potworem. Przepędzili cię od siebie, jeśli nie zabili.
– Zamknij się, cholera.
– Nie jesteś jedną z nich. Nigdy nie byłaś, od dnia, kiedy Pułkownik zabrał cię za mury i tam zostawił. Siedziałaś pod drzewem i płakałaś przez całą noc. Czyż nie?
Skąd o tym wiedział?
– Pocieszył cię, Alicio? Czy powiedział, że mu przykro? Byłaś małą dziewczynką, a on zostawił cię zupełnie samą. Zawsze byłaś… sama.
Opuszczały ją resztki determinacji. Mogła tylko trzymać uniesiony miecz.
– Wiem, bo cię znam, Alicio Donadio. Znam sekrety twojego serca. Nie rozumiesz? Dlatego do mnie przyszłaś. Jestem jedynym, który wie.
– Proszę. Proszę, przestań mówić.
– Powiedz mi, jak jej dałaś na imię.
Była zgubiona, już nic jej nie zostało. Czuła, że opuszcza ją osoba, którą była albo którą chciała być.
– Powiedz mi, Alicio. Wyjaw mi imię swojej córki.
– Rose. – To słowo padło ze zdławionym dźwiękiem. – Dałam jej na imię Rose.
Rozszlochała się. W jakiejś nieznanej dali miecz z trzaskiem upadł na podłogę. Mężczyzna wstał i objął ją, zamknął w ciepłym uścisku. Nie stawiała oporu, nie miała nic do zaoferowania. Płakała i płakała. Jej mała dziewczynka. Jej Rose.
– Dlatego tutaj przyszłaś, prawda? – Jego miękki głos brzmiał blisko jej ucha. – Temu służy to miejsce. Przyszłaś wypowiedzieć imię swojej córki.
Skinęła głową, wciąż w jego ramionach.
– Tak – usłyszała swój głos.
– Och, moja Alicio. Wiesz, gdzie jesteśmy? Wszystkie twoje podróże dobiegły końca. Czym jest dom, jeśli nie miejscem, gdzie naprawdę cię znają? Powiedz to razem ze mną. „Przyszłam do domu”.
Przez chwilę chciała się sprzeciwić, lecz zmieniła zamiar.
– Przyszłam do domu.
– I nigdy stąd nie odejdę.
Jak łatwe się to nagle stało.
– I nigdy stąd nie odejdę.
Minęła chwila. Mężczyzna wypuścił ją z objęć. Przez łzy patrzyła na jego życzliwą twarz, tak pełną zrozumienia. Odsunął krzesło od stolika.
– Siądź ze mną – poprosił. – Mamy mnóstwo czasu. Siądź ze mną, a ja ci wszystko opowiem.
II
KOCHANEK
…przez dzień cały z rana do południa
Po wieczór spadał – i spadł o zachodzie
Z zenitu niby gwiazda.
14
Za każdą wielką nienawiścią skrywa się historia miłosna.
Jestem człowiekiem, który zaznał i posmakował miłości. Mówię „człowiekiem”, bo znam się jako takiego. Spójrz na mnie. Co widzisz? Czyż nie przyjąłem ludzkiej postaci? Czyż nie czuję tak samo jak ty, nie cierpię, nie kocham, nie boleję jak ty? Co jest esencją człowieka, jeśli nie te rzeczy? Za życia byłem naukowcem. Nazywałem się Fanning. Timothy J. Fanning, kierownik katedry na Wydziale Biochemii Uniwersytetu Columbia. Byłem znany i szanowany, byłem kimś. Zasięgano mojej opinii na wiele tematów; kroczyłem ścieżkami swojej profesji z wysoko uniesioną głową. Miałem znajomości. Wymieniałem uściski dłoni, całowałem policzki, nawiązywałem przyjaźnie, wybierałem sobie kochanki. Fortuna i skarby płynęły w moją stronę, spijałem nektar z kwiatu współczesnego świata. Apartamenty w mieście, wiejskie rezydencje, eleganckie auta, wyborne wino – miałem to wszystko. Jadałem kolacje w pięknych restauracjach, sypiałem w ekskluzywnych hotelach; mój paszport pęczniał od wiz. Trzy razy się oświadczałem i trzy razy żeniłem, i choć te związki się rozpadły, w ostatecznym rozrachunku żadnego nie żałowałem. Pracowałem i wypoczywałem, tańczyłem i płakałem, miałem nadzieję i wspominałem – nawet od czasu do czasu się modliłem. Razem wziąwszy, żyłem pełnią życia.
I nagle umarłem w boliwijskiej dżungli.
Poznacie mnie jako Zero. Takie imię nadała mi historia. Zero Niszczyciel, Wielki Pożeracz Świata. To, że historia ta nie zostanie napisana, mogłoby być przedmiotem ontologicznej debaty. Czym staje się przeszłość, gdy nie ma nikogo, kto mógłby ją spisać? Zmarłem i później wróciłem do życia, oto najstarsza opowieść. Powstałem z martwych… i co zobaczyłem? Leżałem w pokoju najbłękitniejszego światła – czysty błękit, lazur, barwa, jaką miałoby niebo, gdyby poślubiło morze. Miałem związane ręce i nogi, a głowę unieruchomioną. Byłem więźniem w tym miejscu. Rozproszone obrazy rozpalały mój umysł, błyski światła i kolorów, które nie chciały nabrać znaczenia. Moje ciało brzęczało. To jedyne właściwe określenie. Później dowiedziałem się, że właśnie kończyłem ostatnie etapy przemiany. Wtedy jeszcze nie widziałem ciała, które zajmowałem.
Tim, słyszysz mnie?
Głos, dochodzący zewsząd i znikąd. Czy byłem martwy? Czy był to głos zwracającego się do mnie Boga? A może życie, jakie wiodłem, nie okazało się godne i przemawiał do mnie ktoś inny.
Tim, jeśli mnie słyszysz, unieś rękę.
Prośba wydawała się zbyt błaha, żeby mogła spłynąć z ust Boga, jakiegokolwiek boga.
O to chodzi. Teraz druga. Doskonale. Brawo, Tim.
Znasz ten głos, powiedziałem do siebie. Żyjesz; to głos istoty ludzkiej, jak ty. Głos człowieka, który mówi ci po imieniu, który mówi „Brawo”.
O to chodzi. Oddychaj, po prostu oddychaj. Świetnie sobie radzisz.
Sytuacja stawała się jasna. Powaliła mnie choroba, może miałem jakiś atak; to wyjaśniałoby obecność krępujących mnie pasów. Jeszcze nie mogłem sobie przypomnieć okoliczności, które doprowadziły do tego, że tu trafiłem. Głos był kluczem. Jeśli zdołam zidentyfikować osobę, która do mnie mówi, wszystko się wyklaruje.
Rozepnę pasy, zgoda?
Poczułem zmniejszenie nacisku; pasy, zwolnione przez jakiś odległy mechanizm, przestały mnie unieruchamiać.
Tim, możesz usiąść? Zrobisz to dla mnie?
Prawda była taka, że bez względu na to, co mi dolegało, najgorsze minęło. Nie czułem się chory – wręcz przeciwnie. Brzęczenie, które pochodziło z piersi, przeradzało się w obejmujące całe ciało potężne Wibrato, jakby molekuły mojego organizmu grały jeden wibrujący ton, co sprawiało mi głęboką, niemal seksualną przyjemność. Obejmowało lędźwie, czubki palców stóp, nawet cebulki włosów – nigdy nie doświadczyłem niczego równie cudownego.
Usłyszałem drugi głos, niższy niż ten pierwszy:
Doktorze Fanning, jestem pułkownik Sykes.
Sykes.