Leśniczy potrząsnął ją za ramię.
– Co się ukazało?
– Ano, ukazała się jakaś postać jasna na baszcie.
– Pewnie wam się zwidziało.
– Na własne oczy widziałam.
– Myśmy też stąd spostrzegli – odezwała się pani Lichoniowa. – Baszta cała jasna była, jakby się błyskało.
– O, to, to... jakby się błyskało – powtórzyła, bełkocząc Trociowa.
– Na tym zamku nigdy jeszcze nie straszyło – powiedział z rozwagą leśniczy. – Zresztą, ja w strachy nie wierzę.
Pani Lichoniowa spojrzała na męża nieufnie.
– Jak tu, Bolciu, nie wierzyć, kiedy Trociowa na własne oczy widziała.
– Trociowej mogło się przywidzieć.
Kobieta uniosła ręce do góry.
– Święci anieli, przecie mówię, że się ukazało! Na baszcie coś się ukazało w świetle ogromnym.
Leśniczy pokręcił z niedowierzaniem głową.
– Coś w tym musi być.
Paragon z płonącymi policzkami przysłuchiwał się rozmowie. Jako chłopiec trzeźwy, nie był skory do zbytniego przejmowania się podobnymi zdarzeniami, lecz niespotykane do tej pory otoczenie – ciemny las, jezioro, tajemniczy zamek, stara leśniczówka i wystraszona kobieta – wywarły na nim olbrzymie wrażenie. Teraz, gdy usłyszał ostatnie słowa Lichonia, powtórzył za nim w myśli: coś w tym musi być.
Odciągnął więc na bok półprzytomnego Perełkę.
– Boguś, może byśmy tam poszli?
Perełka wytrzeszczył nań oczy.
– Gdzie?
– Na zamek...
– Zwariowałeś?!
– Nie zwariowałem, tylko jestem legalnie ciekawy.
– No to idź sam. Ja nie pójdę.
– Boisz się?
– Nie.
– No to walimy!
Perełka tak spojrzał na przyjaciela, jakby to on przed chwilą ukazał się na baszcie i wystraszył biedną Trociową.
– Ty chyba masz gorączkę.
– To ty masz pietra.
– Przecież tam straszy.
– Ja w strachy nie wierzę.
– Ja też nie – jęknął Perełka – ale się boję.
– To pójdę sam!
– Nie pójdziesz, bo ciotka zaraz zagoni nas do spania.
Maniuś po swojemu przymrużył oko.
– Tam straszy, a ja pójdę spać?! Nie znasz Paragona. Będę japońskim mikadem, jeśli się położę.
Z ciemności wyłonił się Mandżaro. Zbliżył się do chłopców i głosem wielce tajemniczym wyszeptał:
– Klub będzie miał ważne zadanie.
Paragon aż podskoczył z radości.
– Pan nadinspektor obudził się. Nareszcie zacznie się prawdziwa robota, a nie gadanie.
Mandżaro zlekceważył tę uwagę.
– Musimy wszystko zbadać – wyszeptał jeszcze ciszej i rozejrzał się, czy ktoś ich nie podsłuchuje. – Musimy zbadać, czy Trociowa mówi prawdę.
Paragon zatarł dłonie.
– Widzisz, Boguś, szef ma rację. Chodźmy, na co czekamy?
– Dokąd chcesz iść?
– Legalnie, na zamek.
Mandżaro odsunął się na pół kroku jak od człowieka niebezpiecznego.
– Ty chyba masz gorączkę. Ja myślałem, że śledztwo należy rozpocząć od Trociowej.
– Jakie śledztwo?
– W sprawie duchów.
– Najpierw trzeba wiedzieć, czy te duchy są.
– Trzeba wydedukować – powiedział z naciskiem Mandżaro.
Paragon skrzywił się.
– Dobra, będziemy dekukowali na zamku, a nie u Trociowej.
– Mówi się: dedukowali.
Paragon splunął z obrzydzeniem.
– Jak jeszcze raz wypowiesz to słowo, to cię kopnę w kostkę. – Potem machnął ręką. – Róbcie, co chcecie. Ja idę na zamek.
Pod jego trampkami cienko zaskrzypiał żwir. Potem wszystko ucichło. Tylko pod dachem leśniczówki odezwał się przejmujący głos puszczyka. W Perełce zamarło serce. Spoglądał w milczeniu w ledwo dostrzegalny zarys ścieżki i ze wstydem myślał, że w takiej sytuacji nie należało opuszczać przyjaciela. We dwóch byłoby im na pewno raźniej.
Z zamyślenia wyrwał go głos Mandżara:
– Zobaczysz, że on wróci najpóźniej za pół godziny.
Perełka ogarnął go pogardliwym spojrzeniem.
– To nie znasz Paragona.
Chciał pobiec za przyjacielem, ale gdy spojrzał na czarną, nieprzebytą ścianę lasu i przypomniało mu się opowiadanie Trociowej, coś go zatrzymało w miejscu.
Wolnym, niezdecydowanym krokiem powlókł się za Mandżarem. Długo jednak nie mógł zasnąć. Myślał o swym najlepszym przyjacielu – Paragonie.
Paragon był już głęboko w lesie. Zanim jego oczy przywykły do mroku, letnia noc otuliła go szczelnie, zagarnęła miękko, jak nurt wody zagarnia pływaka. Szedł niemal instynktownie, stopami wyszukując twardszy grunt ścieżki. Nad nim szeleściło tajemniczo niskie sklepienie lasu. Ledwo dostrzegalne pół szmery, pół odgłosy wypełniały ciszę niepohamowanym lękiem.
Po przyjeździe był już z Perełką na zamku. Wiedział, że gdy ścieżka się skończy, trzeba przejść przez park obok kościoła, potem jeszcze kawałek nad jeziorem, a potem w lewo wspiąć się do góry. Przypomniał sobie doskonale całą drogę, jednak nie był pewny, czy dobrze idzie. To przecież nie Wola, gdzie znał niemal każdy kamień i z pamięci mógł wyliczyć po kolei wszystkie domy na Górczewskiej. Tutaj panował inny krajobraz i inna topografia rządziła tym tajemniczym światem.
Powoli ogarniał go dojmujący lęk. Zdawało mu się, że las – zbity, ciemny las – napełnia się jeszcze bardziej mrocznymi cieniami. Przystanął. Pomyślał, że lepiej będzie zawrócić. Ale gdy przypomniał sobie pełne niedowierzania spojrzenie Mandżara i kpiący ton jego głosu, ruszył jeszcze szybciej.
Niech się dzieje, co chce! – pomyślał i dla dodania sobie odwagi zagwizdał piosenkę, która ostatnio przyplątała się i panowała niepodzielnie