Ześliznął się szybko z drzewa. Dłonie miał lepkie od żywicy, a kolana zdarte do krwi, lecz nie przejmował się tym wcale. Myśl, że wnet rozwiąże tajemniczą zagadkę, pchała go wciąż naprzód. Znalazł w murze szeroką wyrwę, przecisnął się przez nią bez trudu i był już po drugiej stronie. Tu niepodzielnie panowały chwasty. Sięgały chłopcu do pasa. Były to niestety chwasty złośliwe, rosnące prawdopodobnie jedynie w tym celu, by utrudnić pracę młodemu detektywowi. Przed nim bowiem roztaczała się wzdłuż fosy prawdziwa dżungla pokrzyw, tak gęsta, że trudno było przedrzeć się przez nią.
Mandżaro spojrzał żałośnie na swe pokiereszowane nagie kolana, zacisnął mocno zęby. Raz kozie śmierć! – pomyślał i rzucił się w tę dżunglę jak w zielony, piekący nurt. Brodził w nim, sycząc z bólu. Podrapane kolana i łydki paliły, smagane żywym ogniem. Lecz cóż znaczy ból wobec myśli, że za chwilę odkryje wielką tajemnicę.
Gdy dobrnął do prześwitu, z radością ujrzał białe pasemko przewodu ukryte w załamaniach muru. Spływało ono aż na dno fosy, w samo piekło pokrzyw, a potem przez otwór okienny przechodziło już do budynku. W tym miejscu mury były najbardziej zniszczone. Strop leżał w gruzach, a w załamaniach i rozpadlinach rosły drobne krzewy i drzewka, jak gdyby natura chciała przystroić ruiny i zatrzeć ślady ich ran.
Zarośla byty tu tak gęste, że Mandżaro musiał przebijać się na oślep. Wyciągniętą dłonią przesuwał wzdłuż drutu. Wolno, krok za krokiem, parł do przodu.
Naraz jego dłoń napotkała coś chłodnego, metalowego. Otworzył oczy, rozchylił gałęzie i syknął ze zdumienia. Tuż nad nim, w szczelinie muru, tkwił wielki głośnik.
Mandżaro przyjrzał mu się uważnie. Obmacał go ze wszystkich stron, opukał.
A więc to tak – pomyślał uszczęśliwiony. – Oto tuba, przez którą przemawiają duchy starego zamczyska.
Był dumny ze swego odkrycia. Zagadka jednego końca drutu została rozwiązana. Wyobrażał sobie miny dwóch inspektorów – Paragona i Perełki – kiedy stanie przed nimi i powie: „Mam dla was ciekawe wiadomości”. A może oni mają jeszcze ciekawsze?
Zaczął się niecierpliwić. Wylazł z zarośli. Wyjął notatnik, naszkicował pospiesznie plan sytuacyjny, zaznaczył krzyżykiem miejsce głośnika.
Zadowolony z solidnie wykonanej roboty wracał do leśniczówki.
Zziajany, zmęczony, oszołomiony nadzwyczajnym odkryciem, wbiegł na werandę. Z głębi kuchni wyłoniła się zawsze uśmiechnięta pani Lichoniowa.
– Czy jest Boguś albo Paragon? – zapytał z przejęciem.
Pani Lichoniowa na jego widok załamała ręce.
– Matko Najświętsza, gdzieżeś ty był? Co się z tobą stało? Wyglądasz jak straszydło!
Chłopiec stał przed nią cały umazany błotem. Włosy miał zjeżone, oczy płonące, a twarz, ręce i kolana tak straszliwie pokiereszowane, jakby wrócił z bijatyki albo z dalekiej wyprawy w głąb dżungli. Jedynie zuchowata, zadziorna mina przeczyła jego żałosnemu wyglądowi.
Pani Lichoniowa powtórzyła pytanie:
– Gdzieżeś ty był, Mandżaro?
Chłopiec uśmiechnął się tajemniczo.
– Ja... proszę pani... spełniałem tylko swój obowiązek.
– Obowiązek? – zdumiała się kobieta. – Jaki obowiązek?
– To tajemnica.
– Może ty masz gorączkę?
– Nie, proszę pani. Jestem zupełnie zdrów.
– W takim razie co się z tobą stało?
– Wypełniłem jedynie zadanie.
Pani Lichoniowa jeszcze raz uniosła ręce do góry ruchem wyrażającym rozpacz i zdumienie.
– Ty pleciesz, mój chłopcze. Może dać ci jakieś proszki?
– Dziękuję.
– W każdym razie umyj się, bo jak na ciebie patrzę, to mi się chce płakać.
Z kłopotliwej sytuacji wybawił Mandżara warkot motoru na drodze prowadzącej do leśniczówki.
– Któż to może jechać? – zapytała gospodyni, przenosząc wzrok z chłopca na skraj lasu. Przymrużyła oczy, uniosła dłoń do czoła i na chwilę zastygła w tym geście wyczekiwania.
Warkot motoru zbliżał się szybko. Były to dziwne odgłosy, mieszanina skrzypienia starej sieczkarni z grzmotami środków wybuchowych. Mandżaro, zaciekawiony tymi niezwykłymi zjawiskami akustycznymi, stanął obok gospodyni. Był przekonany, że za chwilę z lasu wyłoni się maszyna piekielna lub rakieta międzyplanetarna. Długą chwilę czekali z rosnącym niepokojem, aż wreszcie na polanę wjechał przedziwny pojazd.
Miał cztery koła – to fakt, miał karoserię – to fakt, miał maskę i przednią szybę – to też nie ulegało wątpliwości, lecz w gruncie rzeczy przypominał raczej przedpotopowy wehikuł aniżeli współczesny samochód. Prychał przy tym, jakby jego wnętrzności trawiła piekielna siarka, a z rury wydechowej wyrzucał potężne kłęby ciemnego dymu.
Pseudosamochód zatoczył krąg, zachwiał się na rachitycznych kołach, prychnął z wściekłością i zatrzymał się przed werandą.
Z jego wnętrza wygramolił się z trudem przedziwny osobnik. Był niezwykle wysoki i niezwykle chudy, a przy tym tak przygarbiony, że kształtem przypominał olbrzymi znak zapytania. Nosił szerokie, sięgające kolan szorty z kraciastego drelichu, trykotową koszulę w poprzeczne biało-niebieskie pasy, a na czubku jego łysej jak kolano głowy tkwiła mała płócienna furażerka. Ten młodzieńczy strój uzupełniały olbrzymie buty na wibramowej podeszwie i mapnik zwisający z boku. Twarz miał suchą, pomarszczoną i spaloną słońcem. Na wielkim, łuszczącym się nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie, spoza których patrzyły małe, zamglone oczy krótkowidza.
Dziwaczny przybysz wyprostował się, przetarł okulary i spojrzał na osłupiałą gospodynię.
– Podobno wynajmuje pani pokoje? – powiedział po chwili.
Pani Lichoniowa cofnęła się o krok.
– Jest jeden mały pokój, ale jestem pewna, że nie będzie się panu podobał.
Kto inny po takiej odpowiedzi odjechałby czym prędzej, ale oryginalny automobilista przetarł jeszcze raz okulary i rzekł niezwykle przewlekle:
– Zooobaczymy.
– A pan na długo?
– Zobaczymy – powtórzył i nie obejrzawszy się nawet na gospodynię, wszedł na werandę.
Mandżaro z niedowierzaniem patrzył na jego chude, długie nogi obrośnięte gęsto czarnymi włosami. Dziwił się, jak można poruszać się na takich szczudłach.
Pani Lichoniowa zauważyła z przekąsem:
– Pokój jest ciemny, na pewno nie będzie się dla pana na dawał.
Nieznajomy nie odwróciwszy się, bąknął:
– Lubię ciemne pokoje.