Podróże z Albertem Einsteinem. Ètienne Klein. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ètienne Klein
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788378864028
Скачать книгу
nadzieję, że w miejscach naznaczonych stopą Einsteina na zasadzie histerezy zachowało się odroczone, lecz dostrzegalne halo będące śladem jego obecności. Że są one palimpsestami z nakładających się warstw rzeczywistości, nierozróżnialnych przestrzennie, ale oddzielonych od siebie przez czas.

      Po trzygodzinnej podróży na pokładzie TGV Lyria przybiłem do właściwego portu, a dokładniej – peronu. Albo może to raczej miasto Bazylea zatrzymało się przy moim pociągu, gdyż zgodnie z samą zasadą względności oba te stwierdzenia są doskonale równoważne. Przenocowałem w hoteliku nad brzegiem Renu, a skoro świt wypożyczyłem masywny czerwony rower i dwie duże czarne sakwy, które przytroczyłem do bagażnika. Mój zamysł był taki, aby na powrót ożywić przeszłość Einsteina, przemierzając przestrzeń lądową w czasie teraźniejszym i z właściwą człowiekowi prędkością. Kierunek: Zurych, z przystankiem w Aarau. Zurych – oczywiście dlatego, że jest siedzibą Instytutu Politechnicznego, gdzie Einstein odbył studia inżynierskie. Aarau – bo tu upłynął mu, jak sam mówił, wesoło siedemnasty rok życia, a przede wszystkim to tu zadał sobie pytanie, które z czasem doprowadziło go do rewolucji relatywistycznej. Pytanie dziwne, idące w poprzek zwyczajowego sposobu myślenia fizyków: oto na scenę wchodzi ciało, a wyobraźnia drogą rzutowania przenosi je w dziwne sytuacje, w których ono nadal odczuwa i postrzega. Zachodzimy w głowę, jakim torem i w przypływie jakiego szaleństwa w tak młodym umyśle pojawiło się pytanie „jak postrzegałbym światło, gdybym siedział na promieniu świetlnym?”, na które Einstein odpowiedział: w takich okolicznościach fale elektromagnetyczne, z których złożone jest światło, zdawałyby mi się stać w miejscu. Rzecz niemożliwa, ponieważ światło istnieje tylko gdy się przemieszcza i nikt nigdy nie widział nieruchomego promienia światła. Paradoks ten na długo ukierunkował namysł Einsteina. Dziewięć lat później, w roku 1905 w Bernie, ucieleśnił go w szczególnej teorii względności, będącej novum w dziedzinie fizyki.

      Było oczywiste, że na moją wyprawę powinienem wyruszyć ze stolicy kantonu Argowia, leżącej u podnóża południowego pasma Jury, małego miasta, w którym zapoczątkował się jeden z największych zwrotów myślowych XX wieku.

      W Szwajcarii ścieżki rowerowe łączące dwa miasta lub miasteczka rzadko biegną wzdłuż szos. Umykają, by wić się wśród pól i lasów, z dala od samochodów i ciężarówek. Wylane najlepszym asfaltem i starannie utrzymane, żyją własnym czystym życiem. Choć oznaczało to nadłożenie drogi, postanowiłem naturalnie pojechać trasą łączącą Bazyleę i Aarau, kierując się cytatem z Gérarda de Nervala, który wydawał mi się przedgłosem dziwnego splecenia przestrzeni i czasu sformalizowanego przez szczególną teorię względności:

      Nasunęło mi to myśl, by do Paryża wracać przez Ermenonville – jest to droga najkrótsza pod względem odległości i najdłuższa pod względem czasu, mimo że linia kolejowa wiedzie do Compiègne ogromnym objazdem4.

      Objazdy często mają urok, którego pozbawione są utarte ścieżki. Może z wyjątkiem dni, kiedy rzęsiście pada. To, że czas chronologiczny jest względny, nie zmienia bowiem faktu, że czas meteorologiczny może przynosić pogodę bezwzględnie wstrętną. Nawet 1 maja, w środku wiosny.

      W nieustającym deszczu, w Święto Pracy, pokonałem sześćdziesiąt pagórkowatych kilometrów, pofałdowanych tak bardzo, że nie utwierdziłyby Euklidesa w przekonaniu o słuszności jego aksjomatów. Klimat jak w Gimme Shelter. Jako miłośnikowi niespokojnych szczytów nawet mi to odpowiadało: lubię, gdy powietrze jest rześkie, rozszamotane, turbulentne. Tym bardziej, że moje sakwy z plastikową powłoką były doskonale szczelne, moje łydki gibkie, a ja czułem się w pełni sił. Odkrywałem szwajcarską wieś, całą w równowadze mimo złej aury, z jej lasami, masywnymi domami, stokami, dolatującym z oddali dźwiękiem dzwonków. Droga skrzyła się. Pedałowałem wśród krajobrazu jak z zamokniętej pocztówki.

      Status, jaki przyznaje się deszczowi, jest względny. Chodzi o okoliczności i sprzęt, to jasne, ale też o czas trwania. Po przybyciu do Paryża w roku 1911 Chagall namalował swoje mistrzowskie dzieło Deszcz, które zawsze przychodzi mi na myśl, gdy tylko krople, nie wiadomo jeszcze, małe czy duże, grożą zawilgoceniem otoczenia. Dynamika tego płótna jest ambiwalentna, a nawet paradoksalna: szarość i czerń nieba zapowiadają burzę; w środku obrazu samotne drzewo o wygiętym pniu. Wygiętym przez podmuchy wiatru? Być może. Liście jednak pozostają nieruchome. Po prawej mężczyzna wychodzący z drewnianego domu beznamiętnie otwiera parasol, jak gdyby deszcz był dla niego byle śmiesznostką.

      Takie samo zjawisko można zauważyć podczas jazdy na rowerze. Przynajmniej na początku: radość pedałowania jest dużo większa niż utrapienia związane z ulewą. Dopiero na dłuższą metę deszcz zmienia się w mały dopust. Gdy tylko do sprawy wmiesza się prędkość, staje się lodowaty, kłuje, oślepia, przemacza; z ulicy robi lodowisko, neutralizuje hamulce, każe szczękać zębami. Dlatego najbliższe szwajcarsko-alemańskie bistro, które wystawia zza rogu czubek szyldu, jest zawsze tym odpowiednim. A nawet, by nazwać rzecz po imieniu, jest zamiejscowym oddziałem raju.

      Możemy mieć ubłocone buty i ociekające wodą ubranie, a i tak zawsze spotkamy się tu z bardzo miłym przyjęciem. Zanim zdąży się cokolwiek zamówić, na stół wjeżdża miska zupy, z naruszeniem zasady przyczynowości (która domaga się, aby fakty następowały w porządku odwrotnym); wraz z zupą gospodyni serwuje dwa lub trzy żarciki na temat dziwaczności tego, że ktoś woli się mordować, podczas gdy mógłby – jak to u nas mawiają – „nie woleć”. W dalszą drogę człowiek wyrusza w pełni zregenerowany i, jak rzekłby tym razem kolarz, „dopompowany do oporu”. Własny zapas sił wydaje mu się tak duży, że zwiększa tempo jazdy, w samotnej ucieczce odrywa się od wyimaginowanego peletonu, który gna tak, jakby każdy z atletów zjadł tysiąc witaminizowanych kotletów. Ale to nie trwa długo. Wkrótce ciało znów zaczyna wyczyniać harce. Trzęsie się i dygoce pod ciosami deszczu, który żądli ziemię cienkimi białymi wrzecionami. Jest jednak wyczulone na pogardę i obojętność, jakie niekiedy okazuje mu właściciel, dlatego gdy zrozumie, że nie sposób skłonić go do ulitowania lub nadwątlić jego motywacji, ciało godzi się posłusznie wykonywać swoje zadanie, bez lamentów, aż do następnego zajazdu… Tak właśnie, dzięki okresowo napotykanym gospodom, do których od razu zawijałem, miałem wczesnym przedpołudniem dotrzeć do mojego pierwszego celu: Aarau, hurra!

      Z pustym wzrokiem i głową wciśniętą w ramiona jechałem nieśpiesznie Albert-Einstein Weg, małą wyasfaltowaną uliczką z trawiastym poboczem wysadzanym brzozami, która biegnie wzdłuż rzeki Aare aż do bram miasta i której nazwa upewniała mnie wystarczająco, że nie zabłądziłem.

      Od pierwszej chwili wzrok przyciągały szczególne atrybuty tego miejsca: szerokie wykuszowe szczyty dachów pokryte kolorowymi malowidłami, te słynne Dachhimmel zdobione motywami z Biblii, z ornamentyką kwiatową lub symbolami cechów rzemieślniczych, które dosłownie ożywiają miasto od XVI wieku. Mimo wzmagającego się deszczu, łagodna, landszaftowa uroda Aarau pobudzała moją wrażliwość.

      Zsiadłem z roweru, bo była to strefa ruchu pieszego, i szybko dotarłem do zabytkowego centrum, gdzie przechadzałem się w samym sercu odrestaurowanej i pełnej harmonii średniowiecznej fortecy, wąskimi uliczkami, na których na nowo położono płyty brukowe i kocie łby z naturalnego kamienia. Mijałem jeden za drugim majestatyczne, bogate domy mieszczan. Wtem, wychodząc zza rogu ulicy, ujrzałem wzbijającą się w niebo wysoką wieżę dzwonną zboru kalwińskiego.

      Aarau należy do tych miast, małych i dużych, które potrafią zawładnąć spojrzeniem i świadomością, tworzą klimat sprzyjający wewnętrznym doświadczeniom. Człowiek czuje się tu jak u siebie, choć nic o mieście nie wie.

      Wskutek niemal nadprzyrodzonego zbiegu okoliczności, to właśnie w tym małym


<p>4</p>

Gérard de Nerval, Angélique, 4e lettre, [w:] Les Filles du feu, Gallimard, „Folio classique”, Paris, s. 66.