Geremek powiedział o nim, że kiedyś zostanie prezydentem. Była wiosna. Początek lat dziewięćdziesiątych. Dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego. Zebrali się wokół ławeczki, na której Profesor palił fajkę, i dyskutowali o Polsce. To był czas, gdy takie rozmowy nie były jeszcze ani żenujące, ani przepełnione cynizmem. Celtycki wygłosił wtedy jakąś wyjątkowo celną uwagę na temat miejsca i roli Polski w jednoczącej się Europie. A raczej cały szereg uwag popartych solidną argumentacją i – co chyba w tej sprawie najważniejsze – będących w kontrze do opinii Geremka. Profesor zamyślił się, popykał parę razy fajkę, a Celtycki pomyślał, że posunął się o krok za daleko. Geremek był wtedy ważny. Prawdziwa legenda, autorytet, a sprzeciwiał mu się gówniarz. Celtycki miał co prawda spore osiągnięcia jako organizator młodzieżówki – gdyby nie on, kampania w Warszawie wyglądałaby dość blado. Najlepszy numer zrobili w noc ogłoszenia ciszy wyborczej. Podzielił młodych na trzyosobowe grupki i rozesłał w różne punkty miasta. Punktualnie o 23.50 rozpoczęli akcję zaklejania plakatów konkurencji wizerunkami swoich kandydatów. A potem pół nocy spędzili w budkach telefonicznych, gotowi dzwonić na policję w razie akcji innych młodzieżówek. Ale to była dziecinada, a Geremek to był Geremek. Celtycki czuł, jak miękną mu nogi.
– Pan to kiedyś zostanie prezydentem – oznajmił po chwili zastanowienia Profesor. Celtycki uśmiechnął się lekko, dziękując skinieniem głowy za komplement, i puścił oko do stojącej naprzeciwko koleżanki. Później się z nią ożenił. A jeszcze później rozwiódł.
Co w takim razie poszło nie tak?
Zadawał sobie to pytanie, pakując laptop i młotek do sportowej torby, a potem chyłkiem przemykając przez osiedle w stronę samochodu. Ciało Zuzanny już zabrano. Na posterunku został jeden policjant wyglądający na zagubionego i jeszcze jeden technik, który na czworakach przemierzał podwórko.
Minął ich, mając nadzieję, że nie zwrócą na niego uwagi. Trwożliwie rozglądał się dookoła, szukając wzrokiem fotoreporterów, ale żadnego nie widział. Zastanawiał się, czy to dlatego, że informacja nie dotarła do mediów, czy dlatego, że nikogo już nie obchodził. W dziwny sposób zrobiło mu się smutno. „Zamordowano młodą kobietę, która wynajmowała mieszkanie od znanego polityka!” „Tragedia u Celtyckiego!” „Mord, polityka i Celtycki”. Jeszcze parę lat temu takie nagłówki byłyby na pierwszych stronach gazet i portali internetowych. Bo przecież było o nim całkiem głośno, Geremek go chwalił, roboczo (chociaż w perspektywie dwóch kadencji) przymierzano go do premierostwa, a zupełnie na serio do stanowisk ministerialnych. Ktoś się powinien zainteresować!
Wszedł do podziemnego garażu. Starał się iść tak, żeby unikać oka kamery. Ale też bez przesady. Gdyby komuś przyszło do głowy przeglądać nagranie, nie chciał wyglądać na takiego, który się ukrywa. Jakby ktoś go pytał, to powie, że pojechał na basen albo grać w tenisa, albo na spotkanie. Cokolwiek. Niech go sprawdzą. Teraz najważniejsze było pozbycie się tego cholernego laptopa.
Wyjechał na Jana Rosła i skierował się na południe, w stronę Góry Kalwarii. Świadomie wybierał mniej uczęszczane drogi, a nie pchał się na zawsze zatłoczoną Puławską. Jechał spokojnie, nieznacznie przekraczając dozwoloną prędkość. Pamiętał, że ten, kto się najbardziej trzyma przepisów, jest najbardziej podejrzany. Kierowca, który nie ma niczego do ukrycia, jedzie co najmniej dwudziestkę za szybko i gwałtownie hamuje, gdy tylko zobaczy radiowóz.
Minął Powsin.
Jego problem, pomyślał z goryczą, polegał na tym, że za bardzo chciał pomagać i był za mało bezwzględny. Ludzie zapominają, że po sześciu latach wojny i czterdziestu pięciu latach komunizmu ten biedny kraj po prostu nie działał. Wszystko w nim było rozpieprzone do granic możliwości. Nie na zewnątrz, bo na zewnątrz to jeszcze jakoś wyglądało. Połatane taśmą i sklejką. Pozwiązywane sznurkiem do snopowiązałek, którego w czasie żniw zawsze brakowało, a brakowało dlatego, że wykorzystywano go jako materiał ratunkowy. Bez niego ten cały burdel zwany PRL zakończyłby się gigantyczną katastrofą budowlaną. Cały kraj by się zawalił, niczym hala targowa w Katowicach. Sznurek stał się surowcem strategicznym, jak uran, armaty, amunicja. Na chuj go dawać rolnikom. Więc na zewnątrz to wyglądało jeszcze jako tako. To wewnątrz była prawdziwa tragedia. Ukryta przed wzrokiem Polaków i obcokrajowców gigantyczna maszyneria biurokratyczna, która nie tylko nie działała (bo działać nie mogła), ale niszczyła też wszystko, co tylko znalazło się w jej zasięgu, nie bacząc, czy to swój, czy wróg. Od takiego poziomu startowali w 1989 roku. To taki kraj starał się Celtycki naprawić. Mogli sobie dużo gadać o etosie, zasadach w polityce, koniecznej uczciwości w życiu publicznym i wysokich standardach, których przestrzegania Polacy powinni wymagać od polityków, ale których przede wszystkim politycy powinni wymagać od siebie nawzajem. Tylko co z tego, jeśli – kiedy przychodziło co do czego – nie dało się nic zrobić? Człowiek stawał przed machiną i mógł mieć wszystko: pieniądze, pomysł, wizję, a nawet prawo po swojej stronie, a i tak machina go miażdżyła. Jeśli naprawdę chciało się coś zmienić, musiało się mieć przełożenie. Coś, czego machina się bała. A ona się bała tylko jednego – władzy. A władzą przez lata był Celtycki. I tak, pomagał załatwiać. Tak, pomagał obchodzić. Tak, przyśpieszał sprawy, ukręcał łby, jednych ludzi odsuwał, innych przesuwał, ale musiał to robić, bo jakby tego nie robił, to Polska dalej by tkwiła w roku 1989. I zamiast centrów handlowych dziś na ulicach miast rządziliby palący peta za petem handlarze z towarem rzuconym na metalowe szczęki, ze sprowadzonymi z Bułgarii dżinsami, z mięsem oblepionym muchami, ze spiraconymi kasetami VHS. Zamiast Unii Europejskiej i NATO byłaby ciemna dupa. To Celtycki zbudował ten kraj. Własnymi rękami. A że sobie je przy okazji trochę ubrudził… Nie można robić wielkich rzeczy i nie ochlapać się przy tym gównem. Po prostu się nie da.
A potem przyszedł czas moralnego wzmożenia, kiedy politycy zdali sobie sprawę, że łatwiej wygrywać wybory, opowiadając o wartościach zamiast o rosnącym PKB na osobę. Celtycki wraz z rodziną pojechał na grilla do Mławy do posła Sendeckiego. W normalnych warunkach nigdy by nie ruszył swoich czterech liter do tej wiochy zagubionej wśród pola ziemniaków, ale od kilkunastu tygodni węszyły za nim wszystkie możliwe gazety, fotoreporterzy robili mu z ukrycia zdjęcie za zdjęciem, a w partii na jego temat szeptano coraz więcej i coraz głośniej. Grillowanie w Mławie, na które Sendecki zaprosił go po raz pierwszy w życiu, nie wyglądało na zwykłe spotkanie towarzyskie.
Był wtedy ciepły letni dzień, duszny jak cholera. Grzmiało od strony Warszawy, ale Sendeckiemu to nie przeszkadzało. Stał na tarasie, obracając mięso, w krótkich spodniach zakrywających kolana, sandałach, białych skarpetach i koszulce polo. Madzia rozmawiała z jego żoną i obie pilnowały dzieci, które hasały po ogrodzie tak wielkim, że Sendecki mógłby brać na niego dopłaty z Unii. Ze wszystkich stron otaczał posesję rząd dorodnych tui. Sendecki był średnio ważnym posłem, którego mało kto kojarzył, a który regularnie dostawał się do Sejmu. Jego jedyną zaletą było to, że ambicjami nie wykraczał poza mławski okręg wyborczy. Pasował więc każdemu. Był też idealnym posłańcem.
Zjedli po karkówce, popili piwem, a dzieci sokiem. Sendecki trącił Celtyckiego ramieniem.
– Chodź. Pokażę ci moją jaskinię lwa.
Poprowadził go do piwnicy. Tam zaś do dużego pomieszczenia obitego zieloną tapetą, na którego środku stał stół bilardowy, a pod ścianami dwa skórzane fotele, telewizor i barek. Jedynym źródłem światła była zawieszona pod sufitem lampa. Tak właśnie mławski baron wyobrażał sobie wielki świat.
Sendecki przeszedł do barku. Nalał im obu po whisky i otworzył pudełko z cygarami. Celtycki z grzeczności wziął jedno