Potem wyjęła blackphone’a i zadzwoniła do Fransa Baldera. Próbowała kilka razy. Nie tylko po to, żeby go ostrzec i doprowadzić do tego, żeby jak najszybciej przeniesiono go w bezpieczne miejsce, ale również dlatego, że nagle poczuła, że chciałaby z nim porozmawiać i zapytać, co miał na myśli, kiedy powiedział: Ostatnio marzę o nowym życiu.
Frans Balder tymczasem, choć nikt o tym nie wiedział i nikt by w to nie uwierzył, próbował nakłonić syna, żeby stworzył kolejny rysunek świecący tym niesamowitym światłem, które zdawało się pochodzić nie z tego świata.
Rozdział 6
20 listopada
NA EKRANIE MONITORA pojawiły się słowa:
Mission Accomplished!
Plague zawył ochryple jak szaleniec. Możliwe, że to było nierozsądne, ale jego sąsiedzi, nawet jeśli go usłyszeli, raczej nie mogli przeczuwać, co się właśnie stało. Jego mieszkanie na pewno nie wyglądało na miejsce, z którego można się włamać do najpilniej strzeżonego systemu świata.
Przypominało raczej melinę wyrzutków społecznych. Plague mieszkał w Sundbyberg, przy Högklintavägen. Była to całkowicie pozbawiona splendoru okolica z nudnymi czteropiętrowymi blokami z wypłowiałej cegły. O jego mieszkaniu nie można było powiedzieć nic dobrego. Unosił się w nim skisły zapach stęchlizny. Biurko było zawalone rozmaitymi śmieciami: resztkami z McDonalda, puszkami po coli, pomiętymi kartkami z notatnika, okruchami ciastek, kubkami po kawie i pustymi opakowaniami po słodyczach. Nawet jeśli czasem coś trafiało do kosza, to i tak nie był on opróżniany całymi tygodniami. Nie można było zrobić kroku, żeby się nie natknąć na okruchy albo na żwir. Ale nikt, kto go znał, nie byłby tym zdziwiony.
Nawet w powszednie dni nie mył się i nie zmieniał ubrań bez potrzeby. Jego życie toczyło się przed komputerem i nawet kiedy nie pracował nad czymś gorączkowo, wyglądał okropnie: był otyły, sflaczały i zaniedbany. Choć trzeba przyznać, że próbował zapuścić spiczastą bródkę, która jednak z czasem zamieniła się w nieforemny gąszcz. Był zwalisty jak olbrzym, pokrzywiony i postękiwał, kiedy się ruszał. Był jednak dobry w czym innym.
Przy komputerze stawał się wirtuozem. Był hakerem, który swobodnie płynął przez cyberprzestrzeń. Możliwe, że górował nad nim tylko jeden mistrz, a właściwie należałoby powiedzieć: mistrzyni. Sam widok jego palców tańczących nad klawiaturą cieszył oczy. Po sieci poruszał się tak lekko i zwinnie, jak ciężko i niezdarnie szło mu to w tym drugim, bardziej realnym świecie. Kiedy sąsiad z góry, chyba Jansson, zaczął walić w podłogę, Plague odpisał na wiadomość, którą właśnie dostał:
Wasp, jesteś cholernym geniuszem. Zasługujesz na pomnik!
Potem opadł na oparcie i z błogim uśmiechem spróbował podsumować przebieg wypadków, a właściwie przez chwilę próbował napawać się triumfem. Potem zamierzał wyciągnąć od Wasp wszystkie szczegóły i upewnić się, że pozacierała ślady. Nikt, absolutnie nikt, nie mógł wpaść na ich trop!
Nie pierwszy raz grali na nerwach potężnej organizacji. Ale tym razem był to zupełnie inny poziom. Wielu członków ekskluzywnego towarzystwa, do którego należał, tak zwanej Hacker Republic, było przeciwnych temu pomysłowi. Zwłaszcza Wasp. Ona, jeżeli sytuacja tego wymagała, była gotowa walczyć z każdym, niezależnie od tego, czy chodziło o instytucję, czy o jednostkę. Ale nie przepadała za wszczynaniem awantur tylko po to, żeby kogoś podrażnić.
Nie lubiła takich infantylnych hakerskich ataków. Nie była kimś, kto włamuje się do potężnych komputerów tylko po to, żeby zaznaczyć, że tam był. Zawsze chciała mieć jasny cel i za każdym razem przeprowadzała te swoje cholerne analizy. Zastanawiała się, jakie będą konsekwencje. Zestawiała długotrwałe ryzyko z krótkotrwałą satysfakcją. Gdyby to wziąć pod uwagę, włamania do NSA nijak nie można było nazwać rozsądnym posunięciem. Nikt nie wiedział, jak to możliwe, że dała się w to wciągnąć.
Może potrzebowała jakiegoś bodźca. Może była znudzona i chciała narobić trochę zamieszania, żeby nie umrzeć z nudów. Albo, jak utrzymywali niektórzy członkowie grupy, już wcześniej zdążyła wejść w konflikt z NSA i włamanie się do ich systemu było dla niej aktem zemsty. Inni wątpili w tę wersję. Twierdzili, że po prostu chciała się czegoś dowiedzieć i że od czasu kiedy jej ojciec, Aleksander Zalachenko, został zamordowany w szpitalu Sahlgrenska w Göteborgu, na coś polowała.
Ale nikt nie wiedział nic pewnego. Wasp jak zawsze miała swoje tajemnice. To, jakie motywy nią kierowały, w zasadzie było bez znaczenia. W każdym razie próbowali to sobie wmówić. Jeżeli chciała im pomóc, powinni się tylko cieszyć, a nie zastanawiać, dlaczego na początku nie okazała entuzjazmu ani żadnych innych uczuć. Nie sprzeciwiała się i to im wystarczyło.
Mając ją po swojej stronie, mieli też większe szanse, że uda im się zrealizować plan. Lepiej niż inni wiedzieli, że w ostatnich latach NSA zdecydowanie przekroczyło swoje uprawnienia. Inwigilowali nie tylko terrorystów i ludzi będących potencjalnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa. Interesowali się nie tylko ludźmi ważnymi i potężnymi, takimi jak głowy innych państw, ale właściwie wszystkimi. Miliony, miliardy i biliony rozmów, wiadomości tekstowych i zapisów aktywności w sieci poddawano kontroli i archiwizowano. NSA codziennie robiła kolejny krok i coraz głębiej wnikała w życie prywatne każdego człowieka. Stała się ogromnym wszystkowidzącym okiem.
Jeśli o to chodzi, również żaden członek Hacker Republic nie był bez skazy. Wszyscy bez wyjątku zapuszczali się w takie obszary wirtualnego świata, w których w ogóle nie mieli nic do roboty. Można powiedzieć, że takie były zasady gry. Haker to ktoś, kto przekracza wszelkie granice, ktoś, kto z uwagi na swoje zajęcie gardzi regułami i wciąż poszerza swoją wiedzę, nie zawsze przejmując się różnicą między tym, co publiczne, a tym, co prywatne.
Członkowie Hacker Republic nie byli jednak pozbawieni moralności. Wiedzieli, również z własnego doświadczenia, że władza korumpuje – zwłaszcza władza, która nie podlega żadnemu nadzorowi. Nikomu z nich nie podobało się też, że największych i najbardziej bezwzględnych ataków nie dopuszczali się już pojedynczy buntownicy i banici, tylko państwowe molochy, których celem było kontrolowanie obywateli. To dlatego Plague, Trinity, Bob the Dog, Flipper, Zod, Cat i cała reszta postanowili, że w odwecie włamią się do NSA i w ten czy inny sposób zagrają im na nerwach.
Nie było to jednak takie proste. Zadanie przypominało kradzież złota z Fort Knox. Na dodatek jako zarozumiali idioci, którymi w gruncie rzeczy byli, chcieli nie tylko złamać zabezpieczenia i wniknąć do systemu. Chcieli też nim kierować. Mieć status superuser. Czyli mówiąc językiem Linuksa, root. Żeby go zdobyć, musieli odkryć dziury, tak zwane zero days, najpierw na platformach serwerowych NSA, a później również w NSANet, intranecie, z którego prowadzono rozpoznanie radioelektroniczne – w skrócie SIGINT – obejmujące cały świat.
Jak zawsze zaczęli od odrobiny social engeneering. Musieli dotrzeć do nazwisk administratorów systemu i analityków infrastruktury IT, którzy dysponowali skomplikowanymi hasłami do intranetu. Nie zaszkodziłoby, gdyby się okazało, że jakiś osioł zaniedbywał procedury bezpieczeństwa. Własnymi kanałami udało im się zdobyć dane sześciu osób. Wśród nich znalazł się niejaki Richard Fuller.
Pracował w NISIRT, NSA Information Systems Incident Response Team, w zespole, który czuwał nad intranetem, nieustannie tropiąc informatorów i infiltratorów. To był swój chłop – absolwent prawa na Harvardzie, republikanin, były quarterback. Prawdziwy amerykański