Ani złego słowa. Uzodinma Iweala. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Uzodinma Iweala
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788366381988
Скачать книгу
000.jpg" alt="272.jpg"/>

      Tytuł oryginału: Speak No Evil

      Copyright © 2018 by Uzodinma Iweala

      All rights reserved, including the right of reproduction

      in whole or in part in any form.

      Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2019

      Copyright © for the Polish translation

      by Piotr Tarczyński, 2019

      Redaktor prowadzący • Adrian Tomczyk

      Redakcja • Gabriela Niemiec

      Korekta • Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

      Projekt typograficzny wnętrza • Mateusz Czekała

      Skład i łamanie • MELES-DESIGN

      Projekt okładki i stron tytułowych • Tomasz Majewski

      Zdjęcie na okładce • Kyle Monk / Getty Images

      Konwersja publikacji do wersji elektronicznej • Dariusz Nowacki

      Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

      eISBN 978-83-66381-98-8

      Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o.

      ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

      tel.: 61 853-99-10

      [email protected]

      www.wydawnictwopoznanskie.com

      Tym, którym brakuje głosu

      Aż w końcu rzekł: Powiada mi – i tu wymienił drogie mu imię – że mam już nie przychodzić. Widziałem drogą twarz i słyszałem niewymówione słowa: Nie trzeba go już odwiedzać, nawet gdyby to było w twojej mocy.

Samuel Beckett, Impromptu „Ohio”(przeł. Antoni Libera)

      Nie, nie ma już nic do dodania.

Oddisee, Tomorrow Today

      CZĘŚĆ I

      Niru

      1

      Śnieg zaczyna padać tuż przed lekcją literatury powszechnej u pani McConnell. Z początku jest lekki, unosi się w powietrzu, nie chce się do niczego przykleić, tylko wiruje wokół nagich gałęzi, które dygoczą na dworze. Siadam naprzeciw okna, plecami do drzwi, jak reszta chłopaków. Wszyscy siadamy blisko drzwi, bo żeby dostać się do klasy, trzeba przejść cały trawnik przed katedrą, a poza tym nikt nie chce być jedynym męskim ciałem pomiędzy dziewczynami. Nigdy nie opłaca się sprawiać wrażenia, że ci naprawdę zależy. Pani McConnell patrzy, jak zdejmujemy kurtki i wyjmujemy książki. Po pierwszym tygodniu przestała nas prosić, żebyśmy się pośpieszyli. Teraz czeka, w jednej pięści ściska długopis, drugą opiera na biodrze.

      Nie mogę uważać, bo Meredith nie uważa. Zawsze siada dokładnie naprzeciwko mnie, plecami do okna i do szpaleru sosen zasłaniających widok na Wisconsin Avenue. Zazwyczaj próbuje mnie rozśmieszyć niemal doskonałym mikroparodiowaniem ruchów pani McConnell, ale dziś siedzi bokiem do okna, z oczami wbitymi w niebo. Omiatam wzrokiem klasę. Nikt nie uważa. Niektórzy skupiają się na ciekawych błyskotkach z podróży pani McConnell po świecie. Spędziła trochę czasu w Kenii i Indiach, ucząc czytać dzieci i starsze kobiety, więc na półkach obitych jaskrawymi kikoi zalegają gwatemalskie lalki zmartwień i podrdzewiałe bransoletki. Moi koledzy biorą je za prawdziwe, ale mam kuzyna w Nigerii, który sprzedaje dopiero co zrobione antyki turystom chcącym ułożyć własne kolonialne narracje. Czasami pani McConnell zapala kadzidełko i klasa pachnie drzewem sandałowym albo cynamonem. Drapie mnie od tego w nosie.

      Widzę, co się święci, i próbuję ostrzec Meredith, ale kompletnie odpłynęła. Pani McConnell patrzy na nią cicho, jak duma nad śniegiem za oknem. Koledzy z klasy powstrzymują śmiech na widok Meredith, która goni płatki małymi, kocimi ruchami głowy. Ziemia do Meredith, mówi pani McConnell. Meredith zrywa się i uderza kolanem w biurko. Krzywi się i skamle. Wszyscy się śmieją, pani McConnell też, i pyta: cóż może być ciekawszego niż fascynująca rozmowa, którą właśnie prowadzimy w klasie? Naprawdę nieźle sypie, mówi Meredith. Pani McConnell spogląda wreszcie za okno, mówi: jasna cholera, i wszyscy wybuchamy śmiechem. Poczekajcie chwilę, dodaje i wymyka się na korytarz, a klasa rozbrzmiewa niekontrolowaną paplaniną.

      Adam i Rowan rzucają się do okna. Tajest, kurwa, mówią niemal unisono. Ze swojego miejsca widzę, jak miękkie płatki śniegu opadają na gałęzie sosen. Silny wiatr wywija białą płachtą, która faluje i zatacza kręgi. Kiedy pani McConnell wraca, ma zbolały wyraz twarzy i wiem, że myśli o tym, co śnieżyca zrobi z jej sylabusem. Rowan patrzy na nią i mówi: no to lekcja skończona. Rowan, krzyczy pani McConnell, ale on już znika za drzwiami. Jak, do kurwy nędzy, dostanę się teraz do domu, myślę.

      Możesz przyjść do mnie, mówi Meredith, kiedy wpatrujemy się, jak rosną kolejne warstwy śniegu. Dzwonię do matki i pytam, czy powinienem jechać do domu. Jeśli dasz radę, mówi. Wysyłam esemesa do ojca. Mówi, żebym poczekał w szkole, ale nie chcę czekać w szkole. Spędziłem mnóstwo czasu, czekając, aż mnie odbiorą ze szkoły. Poza tym mam teraz prawo jazdy i naprawdę nie mam ochoty na czekanie.

      Na Wisconsin Avenue auta poruszają się w ślimaczym tempie, migają światłami awaryjnymi. Przecznice są jeszcze gorsze. Obserwujemy z Meredith, jak po drugiej stronie ulicy Adam z Rowanem próbują wyjechać autem, które Rowan zaparkował między dwoma innymi samochodami na stromej uliczce prowadzącej do sal gimnastycznych. Opony trą o świeży śnieg, aż wreszcie pojazd szarpie i z obrzydliwym chrobotem wjeżdża w auto przed nim. Dżizas, kurwa, krzyczy Adam. Rowan opuszcza szybę, żeby oszacować szkody. Zwiesza głowę nad kierownicą i wrzeszczy: kurwa, w gęstniejącą biel.

      Albo możesz być nimi, mówi Meredith, zasłaniając usta dłońmi w mitenkach. Prowadź, mówię i idę za nią w górę ulicy, kiedy brnie przed siebie z wystawionym językiem, żeby łapać śnieżynki. Biały płaszcz okrywa jej włosy, a kiedy topnieje, stają się ciemnobrązowe. Pociąga nosem i wyciera go rękawem. Uważam, że jest piękna, nawet jeśli sama tego jeszcze nie wie. Ma duże, szerokie usta i dziwnie piramidalny nos. Wygląda jak młodsza wersja Anne Hathaway.

      Powinieneś ją chyba pocałować, powiedział mi kiedyś Adam, kiedy szliśmy przez trawnik przed katedrą. Widać, że jej się podobasz, zresztą serio, to wcale nie takie trudne, po prostu ciągniesz ją w róg parkietu i kładziesz swoje usta na jej ustach, i tyle. Adam jest superpraktyczny we wszystkim. Jest jedną z tych osób, które parkują tak, żeby auto stało w odpowiednim kierunku, i nie marnują czasu, wychodząc z domu. Powiedziałem, że to chyba tak nie działa. Jasne, że tak, odparł, właśnie tak ja to zrobiłem. Jeśli się jej podobam, to niech ona mnie pocałuje, powiedziałem. No, tak to na pewno nie działa, odparł Adam. No to może się jej nie podobam. Adam walnął się w czoło.

      Zatłoczony autobus pełen żałośnie wyglądających ludzi mija nas, rozjeżdżając brązową chlapę. Skoro jeżdżą autobusy, to mogę podjechać którymś do Bradley Boulevard i ostatnie półtora kilometra przejść pieszo, tak jak robiłem, kiedy OJ wyjechał już na studia, a ja jeszcze nie miałem prawa jazdy. Brnąć przez śnieg niefajnie, zwłaszcza w sneakersach, ale przynajmniej będę w domu. Przystaję. Co jest, pyta Meredith. Twarz ma bladą, z wyjątkiem koniuszka nosa, który pulsuje czerwienią. Może po prostu pojadę do domu autobusem, mówię, autobusy są bezpieczne. Nie, kurwa, mówi Meredith, jesteśmy w połowie drogi, nie ma, kurwa, mowy. Próbuję się odsunąć, kiedy mnie łapie. Ślizga się na chodniku i macha rękami, próbując utrzymać równowagę. Jej pęd ciągnie nas w dół i śmiejemy się oboje, mimo iż zimny śnieg dostaje mi się do spodni. Meredith ma rację. Jaki ma sens marnowanie godzin w zatłoczonym autobusie, kiedy tak blisko są jej ciepły dom i może nawet gorąca czekolada?

      Jej dom stoi przy O Street, od ulicy oddzielają go pochyłe rabaty z trawą ozdobną i powykrzywianymi resztkami jesiennych kwiatów, między którymi schodzą strome, kamienne schodki. Mojej matce podobałaby