Wyciera umywalkę i kończy pracę pół godziny przed czasem. Biegnie prosto do salonu i zasiada do fortepianu. Jej palce pieszczą klawisze, a dźwięki Preludium C-dur Bacha wypełniają mieszkanie, nuty jak rozedrgane barwy tańczą w kątach pokoju i koją jej znękaną duszę.
WCHODZĘ DO ULUBIONEJ restauracji mojej matki przy Aldwych. Jestem za wcześnie, ale gówno mnie to obchodzi. Muszę się napić, nie tylko po to, żeby zapomnieć o spotkaniu z moją nową dochodzącą, ale też żeby wzmocnić się nieco, zanim stanę oko w oko z matką.
– Maxim!
Odwracam się i widzę jedyną kobietę w moim życiu, którą uwielbiam. Maryanne, moja młodsza o rok siostra, idzie przez hol. Jej oczy, tego samego koloru co moje, rozbłyskują, gdy się do niej odwracam, ręce oplatają moją szyję, a rude włosy opływają mi twarz, bo Maryanne jest ode mnie tylko o kilka centymetrów niższa.
– Cześć, M.A., stęskniłem się za tobą – mówię, kiedy ją obejmuję.
– Maxie. – Głos więźnie jej w gardle.
Cholera. Nie tutaj.
Obejmuję ją mocniej, żeby tylko nie płakała, i ku swemu zdziwieniu czuję, jak w gardle pieką mnie niekontrolowane emocje. Maryanne pociąga nosem, a jej oczy, kiedy ją puszczam, mają czerwone obwódki. To do niej niepodobne. Zazwyczaj przypomina naszą matkę, a ta zawsze trzyma emocje na wodzy.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że go nie ma – mówi, ściskając papierową chusteczkę.
– Wiem. Ja też. Usiądźmy i zamówmy drinka.
Ujmuję ją za łokieć i idziemy za hostessą do wielkiej, wyłożonej boazerią sali. Ma klasyczny, staromodny wystrój: mosiężne lampy, ciemnozielona skórzana tapicerka, wykrochmalone białe obrusy i połyskujące kryształy na stołach. W powietrzu unosi się szum rozmów biznesmenów i pobrzękiwanie sztućców o delikatną porcelanę. Koncentruję się na zgrabnym tyłeczku hostessy obleczonym w wąską ołówkową spódnicę i na dźwięku jej szpilek stukających o wyłożoną polerowanymi kaflami podłogę, kiedy prowadzi nas do stolika. Podsuwam Maryanne krzesło i oboje siadamy.
– Dwie krwawe mary – mówię do hostessy, która wręcza nam karty dań i posyła mi nieśmiałe spojrzenie, na które nie odpowiadam.
Może i ma fajną dupę i słodki uśmiech, ale nie jestem w nastroju do zabawy. Spokoju nie daje mi starcie z moją dochodzącą i wspomnienie jej niespokojnych ciemnych oczu. Marszczę brwi, opędzając się od tej myśli, i skupiam uwagę na siostrze, a hostessa opuszcza nas, zawiedziona i nadąsana.
– Kiedy wróciłaś z Kornwalii? – pytam.
– Wczoraj.
– Jak się miewa Hrabina Wdowa?
– Maxim! Wiesz, że nie znosi tego określenia.
Westchnąłem teatralnie.
– Okej, jak się miewa Pani Matka?
Maryanne przez chwilę piorunuje mnie wzrokiem, ale po chwili twarz jej smutnieje.
Cholera.
– Przepraszam – mamroczę przywołany do porządku.
– Jest naprawdę wstrząśnięta, ale trudno to zauważyć. Wiesz, jaka jest. – Oczy Maryanne pochmurnieją; wygląda na strapioną. – Myślę, że czegoś nam nie mówi.
Kiwam głową. Wiem o tym doskonale. Moja matka rzadko pozwala zajrzeć pod swoją lśniącą zbroję. Na pogrzebie Kita nie płakała; w tej tragicznej sytuacji była wcieleniem wdzięku. Oschła, ale uprzejma, jak zawsze. Ja też nie płakałem. Za bardzo byłem zajęty walką z gigantycznym kacem.
Przełykam ślinę i zmieniam temat.
– Kiedy wracasz do pracy?
– W poniedziałek – odpowiada Maryanne, wykrzywiając lekko usta w smutnym grymasie.
Ze wszystkich dzieci Trevelyanów tylko Maryanne odniosła naukowy sukces. Po liceum Wycombe Abbey rozpoczęła studia medyczne na Corpus Christi w Oksfordzie i teraz jest rezydentką w szpitalu Royal Brompton. Specjalizuje się w kardiochirurgii. Podążyła za powołaniem zrodzonym w dniu, w którym nasz ojciec doznał rozległego zawału i umarł. Miała wtedy piętnaście lat i chciała go uratować. Śmierć ojca wstrząsnęła każdym z nas na inny sposób, a najmocniej uderzyła w Kita, który musiał rzucić studia i przejąć hrabiowskie obowiązki. Ja zaś straciłem jedynego rodzica, który mi naprawdę sprzyjał.
– Jak się czuje Caro? – pyta.
– Rozpacza. Wkurza się, że Kit nie zapisał jej nic w spadku, głupi sukinsyn – warczę.
– Kto jest głupim sukinsynem? – pyta rzeczowy głos z brytyjsko-amerykańskim akcentem.
Rowena, hrabina wdowa Trevethick, stoi nad nami. Kasztanowowłosa, zadbana, w nieskazitelnym granatowym kostiumie od Chanel i w perłach.
Podnoszę się.
– Roweno – mówię i cmokam ją od niechcenia w nadstawiony policzek, po czym podsuwam krzesło, żeby usiadła.
– Czy tak się wita pogrążoną w żałobie matkę, Maximie? – beszta mnie Rowena, siadając, i odkłada torebkę Birkin na podłogę. Wyciąga rękę nad stołem i ściska dłoń Maryanne. – Witaj, moja droga, nie słyszałam, jak wychodziłaś.
– Musiałam się trochę przewietrzyć, mamo – odpowiada Maryanne, odwzajemniając uścisk matki.
Rowena, hrabina Trevethick, zachowała tytuł pomimo rozwodu z naszym ojcem. Większość czasu dzieli pomiędzy Nowy Jork, gdzie mieszka i lubi się bawić, a Londyn, gdzie redaguje „Dernier Cri”, ekskluzywny ilustrowany magazyn dla kobiet.
– Poproszę lampkę chablis – mówi do kelnera, który przyniósł akurat do stolika dwie krwawe mary. Z dezaprobatą unosi jedną brew, widząc, jak oboje pociągamy ze szklanek długie łyki.
Nadal jest niemożliwie szczupła i niemożliwie piękna, zwłaszcza gdy patrzy się na nią przez dno szklanki. Była ucieleśnieniem marzeń swojego pokolenia i stała się muzą wielu fotografów, w tym mojego ojca, jedenastego hrabiego Trevethick. Był jej oddany, a ona wyszła za niego tylko dlatego, że uwiodły ją jego pieniądze i tytuł; gdy go rzuciła, nigdy się już nie podniósł. Cztery lata po rozwodzie umarł ze złamanym sercem.
Przyglądam jej się spod przymrużonych powiek. Twarz ma gładką jak niemowlę – zapewne za sprawą niedawnego peelingu chemicznego. Kobieta ma obsesję na punkcie zachowania młodości i jedyne odstępstwo od rygorystycznej diety złożonej z soków warzywnych albo tego, co w danym momencie jest jej żywieniową fanaberią, stanowi wypijana co jakiś czas lampka wina. Moja matka bez wątpienia jest piękna, a jej obłuda tej oszałamiającej urodzie dorównuje – mój biedny ojciec słono za to zapłacił.
– Spotkałeś się, jak rozumiem, z Rajahem? – zwraca się wprost do mnie.
– Tak.
– I? – Ciska we mnie pioruny wzrokiem krótkowidza, zbyt próżna, by nosić okulary.
– Został mi powierzony w zarząd cały majątek.
– A Caroline?
– Nie dostała nic.
– Rozumiem. Cóż, nie możemy pozwolić, żeby