Odsuwa te myśli od siebie i spuszcza wzrok na klawiaturę. Ile czasu minęło, odkąd ostatni raz grała? Tygodnie? Miesiące? Nagle to bolesne uczucie udręki zapiera jej dech. Dziewczyna zachłystuje się, a do oczu napływają jej łzy.
Nie. Nie tutaj. Tutaj się nie rozklei. Przytrzymuje się fortepianu, próbując stłumić rozdzierające serce ból i tęsknotę za domem. Uświadamia sobie, że minął ponad miesiąc, odkąd miała okazję grać. Tyle się wydarzyło od tamtej pory…
Wzdryga się i wzdycha głęboko, na siłę przywołując spokój. Prostuje palce i gładzi klawisze.
Czerń. Biel.
Już sam ich dotyk działa kojąco. Pragnie smakować tę drogocenną chwilę i zatracić się w muzyce. Łagodnie naciska klawisze, uderzając w tonację e-moll. Dźwięk jest czysty i silny, barwy soczystej, bujnej zieleni, koloru oczu pana. Serce Alessii wypełnia się nadzieją. Fortepian jest doskonale nastrojony. Zaczyna grać swoją wprawkę, Le Coucou; klawisze poruszają się łatwo i gładko, zupełnie płynnie. Jej palce szybko biegają po klawiaturze, a stres, strach i smutek ostatnich tygodni bledną, aż w końcu znikają, gdy ona zanurza się w kolorach muzyki.
JEDEN Z DOMÓW NALEŻĄCYCH do Trevelyanów znajduje się przy Cheyne Walk, z mojego mieszkania można tam dojść szybkim spacerem. Zbudowany w 1771 roku przez Roberta Adama Trevelyan House był domem Kita od śmierci naszego ojca. Mnie kojarzy się z wieloma wspomnieniami z dzieciństwa – czasem szczęśliwymi, czasem nieco mniej – a teraz należy do mnie i mogę z nim zrobić, co tylko uznam za stosowne. Cóż, w końcu powierzono mi go w testamencie. Po raz kolejny uświadamiając sobie nową rzeczywistość, potrząsam głową i podnoszę wyżej kołnierz płaszcza, by osłonić się przed przenikliwym chłodem, który zdaje się pochodzić nie z powietrza, lecz z mojego wnętrza.
Co, do cholery, mam zrobić z tym domem?
Caroline widziałem dwa dni temu i wiem, że jest na mnie wściekła, ale prędzej czy później będę musiał się z nią zmierzyć. Zatrzymuję się na progu, rozważając, czy mogę użyć własnego klucza. Mam go od zawsze, ale wydaje mi się, że wtargnięcie do środka bez uprzedzenia byłoby naruszeniem czyjejś prywatności.
Robię głęboki wdech i pukam dwa razy. Po krótkiej chwili drzwi się otwierają i staje w nich Blake, nasz lokaj, który służył u nas, jeszcze zanim się urodziłem.
– Lordzie Trevethick – mówi, pochylając łysiejącą głowę i otwierając drzwi szerzej.
– Czy to naprawdę konieczne, Blake? – pytam i wchodzę do holu. Blake milczy, biorąc ode mnie płaszcz. – Jak się miewa pani Blake?
– Doskonale, milordzie. Choć wielce ją zasmuciły ostatnie wydarzenia.
– Jak nas wszystkich. Czy Caroline jest w domu?
– Tak, milordzie. O ile mi wiadomo, lady Trevethick przebywa w salonie.
– Dziękuję. Sam do niej pójdę.
– Naturalnie. Czy napije się pan kawy?
– Poproszę. Aha, Blake, jak już wspominałem w ubiegłym tygodniu, „proszę pana” w zupełności wystarczy.
Blake waha się przez sekundę, po czym kiwa głową.
– Tak, proszę pana. Dziękuję panu.
Najchętniej wywróciłbym teraz oczami. W tym domu byłem czcigodnym Maximem Trevelyanem, do którego zwracano się „panie Maximie”. „Lordem” był wyłącznie mój ojciec, a po nim mój brat. Minie trochę czasu, zanim przywyknę do nowego tytułu.
W drodze do salonu muszę pokonać wysokie schody i hol na piętrze. Poza tapicerowanymi kanapami i eleganckimi meblami w stylu królowej Anny, pozostającymi w rodzinie od pokoleń, pokój jest w zasadzie pusty. Łączy się z oranżerią, z której rozciąga się spektakularny widok na Tamizę, molo Cadogan i most Alberta. W tym ogromnym pomieszczeniu znajduję Caroline, skuloną w fotelu i otuloną kaszmirowym szalem. Siedzi wpatrzona w okno. W ręce ściska małą niebieską chusteczkę.
– Cześć – mówię, wchodząc do środka.
Caroline zwraca ku mnie zalaną łzami twarz z zaczerwienionymi, spuchniętymi oczami.
Ożeż.
– Gdzie ty się, do ciężkiej cholery, podziewałeś? – wybucha.
– Caro… – mówię, gotowy, by ją ułagodzić.
– Nie zaczynaj, idioto – warczy i podnosi się z fotela z zaciśniętymi pięściami.
Cholera. Naprawdę jest wściekła.
– Co tym razem zrobiłem?
– Dobrze wiesz co. Dlaczego nie odbierałeś moich telefonów? Nie odzywałeś się przez dwa dni!
– Musiałem sobie dużo przemyśleć. Poza tym byłem zajęty.
– Ty? Zajęty? Maximie, nie wiedziałbyś, co to znaczy być zajętym, nawet gdybyś się potknął i wsadził w to pojęcie swojego kutasa.
Blednę, po czym parskam śmiechem, wyobraziwszy sobie tę scenę.
Caroline odrobinę się rozluźnia.
– Nie rozśmieszaj mnie, kiedy jestem na ciebie wściekła. – Wydyma wargi obrażona.
– Potrafisz mieć niewyparzony język. – Rozkładam ramiona, a ona podchodzi, żeby się przytulić.
– Dlaczego nie zadzwoniłeś? – pyta, kiedy mnie obejmuje. Już zapomniała o złości.
– Trochę tego wszystkiego za dużo – szepczę, tuląc ją do siebie. – Potrzebowałem czasu, żeby to sobie poukładać.
– Sam?
Nie odpowiadam. Nie chcę kłamać. W poniedziałek byłem z, hm… Heather, a wczoraj z… jak ona miała na imię? Dawn.
Caroline prycha i wyswobadza się z moich objęć.
– Tak właśnie myślałam. Za dobrze cię znam, Maximie. Jaka była?
Wzruszam ramionami, kiedy przypominam sobie usta Heather obejmujące mojego penisa.
Caroline wzdycha.
– Straszny kurwiarz z ciebie – mówi z właściwą sobie pogardą.
Jak mógłbym zaprzeczyć?
Nikt lepiej od Caroline nie wie o moich nocnych przygodach. Dysponuje całą kolekcją epitetów, którymi mnie opisuje, i bez przerwy ruga mnie za rozwiązłość.
Mimo to poszła ze mną do łóżka.
– Ty rżniesz się na prawo i lewo, żeby zagłuszyć żałobę, a ja musiałam samotnie przeżyć lunch z tatusiem i Macochą. Było okropnie – sili się na żart. – A wczoraj wieczorem byłam taka samotna.
– Przepraszam – mówię, ponieważ nic innego nie przychodzi mi do głowy.
– Widziałeś się z prawnikami? – zmienia temat, spoglądając prosto w moje oczy.
Kiwam głową i muszę przyznać przed samym sobą, że to kolejny powód, dla którego jej unikałem.
– O nie –