Hadrian trenował, odpoczywał, potem znów trenował. Rozmawialiśmy kilka razy dziennie, jednak brakowało mi naszej dawnej bliskości. Kiedyś spędzaliśmy całe dnie razem, teraz widzieliśmy się raz na kilka dni. Ta rozłąka uświadomiła mi, jak bardzo go kocham. Jak silne są korzenie miłości, kiedy wichura zagraża konarom drzewa. Potrzebowałam jego obecności, potrzebowałam jego czułości i poczucia bezpieczeństwa, które tylko on mi zapewniał. Chciałam go pocałować i poczuć jego pożądanie. Brakowało mi jego i spojrzeń błękitnych oczu.
– Wszystko w porządku? – zapytałam przez telefon, kiedy pierwsza matura dobiegła końca. Musiałam przeczekać przerwę, żeby podejść do kolejnej, rozszerzonej, a potem już nic nie będzie mnie powstrzymywało przed podróżą do domu cyrkowców.
– Jasne – odparł spokojnym głosem. – Mam nowy trening. Po południu obejrzysz go na własne oczy.
– Naprawdę? Świetnie! Nie mogę się doczekać. A… Trzymamy się planu, prawda?
– Tak. Cokolwiek by się działo, trzymamy się planu – potwierdził.
Uśmiechnęłam się do komórki.
– Do zobaczenia.
– Do zobaczenia…
Nim nadeszła siedemnasta, jechałam już rozklekotanym autobusem ku zacisznej uliczce, gdzie wznosił się las, niebawem rozstępujący się przed wysoką bramą cyrkowców. Najpierw zobaczyłam przyczepę, wokół której były porozrzucane aktorskie rekwizyty. Kiwała się na boki w rytm cichej muzyki, która dochodziła z jej wnętrza. Kilka kolorowych bączków kręciło się dookoła, napędzanych siłą niedostępną dla moich oczu. Przyłożyłam dłoń do bramy. Tak jak zwykle, zabrzęczała kilka razy i otworzyła się przede mną wąsko, lecz wystarczająco, bym przecisnęła się pomiędzy prętami. To, co zastałam po drugiej stronie, przerosło wszelkie moje oczekiwania.
Ogród cyrkowców, zazwyczaj spowity mrokiem, tym razem skrzył światłem. Konary, które dotąd pochylały się do ziemi niczym macki potworów, teraz uniosły się, ozdobione małymi zielonymi listkami. Trawa zmieniła kolor z brudnej butelkowej zieleni na soczysty odcień szmaragdów. Napawałam się świeżym zapachem wiosny, który mieszał się ze słodką wonią kwiatów. Wkrótce zobaczyłam, skąd dochodził ten pieszczący zmysły zapach. Dom cyrkowców tonął w kwiatach. Przy ziemi w obfitych kulach plątały się hortensje, a wieżyczkę pokryła firanka herbacianych róż. Największe drzewo z konarem tak grubym, że bez problemu mogłabym się za nim schować, zazwyczaj suche i skrzeczące, dzisiaj było okazem zdrowia. Na jego gałęziach wiły się kwiaty podobne liliom, jednak ich płatki błyszczały wszystkimi kolorami tęczy. W jego koronie ukrywały się śpiewające białe ptaki. Przecierałam oczy ze zdumienia.
Zza drzewa wyłonił się Hadrian, ubrany w luźną białą koszulkę i jasne, przetarte na kolanach dżinsy. W jego niebieskich oczach znów widziałam radość. Miał głębokie, pełne spokoju spojrzenie. Wpatrując się w niego, pośród rajskiej roślinności, mnie również ogarnął spokój. Odwzajemniłam uśmiech i pomyślałam, że bardzo tęskniłam za jego lazurowymi oczami pozbawionymi zmartwień. Ogród, z pewnością magiczny, działał na nas kojąco.
– Podoba ci się moje dzieło? – zapytał Hadrian, odgarniając z twarzy grzywkę. Chwycił jeden z tęczowych kwiatów i zbliżył go do nosa, chłonąc jego zapach. Zamknął oczy, a kwiat rozszerzył swoje płatki niczym korona, ukazując świetliki zamieszkujące jego wnętrze.
– Ty to stworzyłeś? – zapytałam zachwycona i obróciłam się, podziwiając szumiący zagajnik. Hadrian przytaknął, a kilka liści opadło na jego ramiona. Podeszłam i nieśmiało objęłam go w pasie. Splotłam palce na jego plecach i przyłożyłam głowę do jego piersi. Pachniał kwiatami i cynamonem. Czułam twarde mięśnie pod jego skórą i spokojny rytm jego serca. Jego oddech otulał moją głowę i było to najwspanialsze uczucie pod słońcem. Konary drzew otuliły nas jak zasłona. Hadrian mnie pocałował, a ja odwzajemniłam pocałunek, dużo odważniej, zaborczo, doskonale wiedząc, czego chcę. Przycisnęłam jego ciało do mojego, a grube zielone pędy zaczęły oplatać nasze stopy.
– Nie bój się – powiedział Hadrian, kiedy próbowałam wyrwać nogę z uścisku. – To m ó j ogród. Nikt nie ma prawa wejść tu bez zaproszenia.
Hadrian odgarnął moje włosy z czoła i już się pochylał, by znów mnie pocałować, gdy usłyszeliśmy wołanie. Bez wątpienia ten głos należał do Stelli i był lekko poirytowany.
– Halo! Gdzie wy jesteście?
Hadrian uśmiechnął się przebiegle, a moje serce oblała fala gorąca. Niczego innego nie potrzebowałam.
– Wrócimy do tego wieczorem – szepnął i podniósł się, podając mi dłoń. Kwiaty i pnącza cofały się, przerzedzając, aż w końcu ujrzałam Stellę. Stała na ganku, opierając dłonie o biodra, i wyczekującym wzrokiem wpatrywała się w ogród. Wymieniliśmy z Hadrianem porozumiewawcze spojrzenia.
– Nareszcie – fuknęła. – Gryf już czeka. Musimy się zbierać.
– Naprawdę to robimy? – zapytałam, nie dowierzając.
– Tak. Uda się, zobaczycie.
– Oczywiście, że się uda – oznajmiła Stella, teatralnie poprawiając frywolne kosmyki, które spadły jej na prawą brew. Srebrne włosy spięła w wysoki kok, a jej smukłe ciało zakrywał biały komplet: obcisłe spodnie z pasami na broń oraz pobłyskująca bluza, której rękawy wysoko podwinęła. – Wszystko pójdzie gładko.
Uśmiechnęła się przebiegle i zniknęła w przedpokoju. Hadrian wyjął z kieszeni białych spodni czarną wstążkę i, stanąwszy za mną, zebrał moje włosy w kucyk. Zacisnął wstążkę w dłoni, a gdy poluźnił uścisk, na wstążce pojawił się czerwony mak.
– Na szczęście – wyjaśnił. – Będę obok, ale trzymaj się Stelli. Jak widzisz, czuje się w tej misji jak ryba w wodzie.
– Dokładnie! – Stella nagle pojawiła się na ganku. – Nareszcie coś się dzieje!
– Skupcie się – warknął Iwo.
Na miejsce wymiany wybraliśmy opuszczoną gdańską masarnię. Od lat stała pusta, zrujnowana, pożarta kilkakrotnymi pożarami. Oddalona o kilkanaście minut drogi od starówki, ukrywała się pomiędzy niepokojąco ciemnymi uliczkami. Wieść niosła, że nad murami ciążyła klątwa zniszczenia. Ten, kto zagłębiał się w jej zrujnowane pomieszczenia, ryzykował życiem. Kilka najbardziej ekstremalnych plotek głosiło nawet, że ten, kto zniknie w cieniu masarni, już nigdy z niej nie wyjdzie. Zaprzeczali temu jednak bezdomni, którzy odważnie szukali tam schronienia. Słyszałam również o ścianach pokrytych krwią czy graffiti, które pożera dusze, jednak nie do końca dawałam im wiarę. Kiedyś widziałam masarnię z daleka, stojąc w punkcie widokowym. Nie wyglądała na miejsce z piekła rodem, jedynie odstraszała szpetnym wyglądem. Dach zionął dziurami, niektóre okna pozbawione były nawet framug, a pokruszona cegła opadła na ziemię wraz z podmuchami wiatru.
Wraz z Gustawem, Aureą, Stellą i Iwo wdrapałam się do cyrkowej furgonetki. Za nami ociężale wgramolił się gryf. Stella poklepała go radośnie po piórach. Ale dlaczego? Wszystko po kolei.
Reszta cyrku podzieliła się na dwie grupy, które miały nas osłaniać i czekać w ukryciu w razie kłopotów. Z Hadesem nietrudno było o komplikacje, dlatego Ariana i Igor mieli się ukryć w okolicach masarni, a Amelia i Okulus spoglądali na wszystko