Tego wieczoru po północy był tak przekonany, że jest sam, iż otworzył zamykaną na klucz szufladę biurka i wyjął z niej teczkę z rękopisem książki, która ma się stać dziełem jego życia. To projekt, który po ukończeniu (jeżeli w ogóle zostanie ukończony; co on później będzie robił, skoro to rzeczywiście ma być dzieło życia?) raz na zawsze wyniesie go ponad szeregi zdolnych i odważnych publicystów i umieści w panteonie nieśmiertelnych. To będzie dzieło filozoficzne (wahał się używać tego słowa nawet w myślach, a przecież to w nim zawierał się cel i sens całego przedsięwzięcia), pisane częściowo w formie aforystycznej, częściowo w eseistycznej. Czysta esencja wszystkiego, czego dotychczas doświadczył, czego się nauczył i czym się kierował w życiu. Książka miała już wstępny tytuł, na razie tylko w głowie, bowiem Murray wciąż nie dojrzał do tego, aby powierzyć tak intymne przemyślenia kartce papieru, nie mówiąc o komputerze – medium zbyt łatwo dostępnym i nie zapewniającym poufności. „Jak żyć” – tytuł krótki i zwięzły, a jednak trochę zbyt górnolotny jak na coś, co na razie było tylko plikiem luźnych, ręcznie zapisanych kartek poznaczonych kółkami po kawie, pokreślonych flamastrem, pozaginanych na rogach, przeczytanych z niezadowoleniem setki razy przez jedną, jedyną parę oczu – jego. Annabel słyszała o tym rękopisie i tak jak dziecko, które słyszy o Narnii, podchodziła do niego z nadzieją pomieszaną z niedowierzaniem. A Marina, odkąd tylko wróciła do domu, od razu się domyśliła, że szykuje się w tajemnicy jakieś ważne, ponadprogramowe przedsięwzięcie (to nic, że prace rozpoczęły się dobre dziesięć lat temu, kiedy była jeszcze na studiach). Poza nimi nikt więcej o rękopisie nie wiedział, przynajmniej tak sądził Murray. Skąd mógł wiedzieć, że Marina zdradziła Danielle, Juliusowi i pewnie jeszcze paru osobom, że następny duży projekt jej ojca to ściśle tajny rękopis, którego nawet o n a jeszcze nie widziała. Stąd wśród jej znajomych zaczęły krążyć pogłoski, że „dzieło Murraya Thwaite’a” ma zawierać jakieś sensacyjne rewelacje na temat CIA albo partii komunistycznej, tudzież – to szczególnie idiotyczna plotka – że autor zdradzi w nim swoje sekrety kulinarne („Lunch z Murrayem Thwaitem”). Oczywiście żadna z nich nawet nie zbliżała się do prawdy, bo nie mogła.
Ilekroć wyciągał rękopis, robił się nerwowy. Nie wiedział, jak go ugryźć. Nigdy wcześniej nie pisał czegoś podobnego. Liczba stron rosła lub kurczyła się zależnie od jego nastroju. Potrafił dwadzieścia razy przeczytać ten sam akapit i dziewiętnaście razy uznać, że jest znakomity i pouczający, a za dwudziestym, że głupi i banalny. A nawet wtedy, również w zależności od humoru, decydował, czy wyrzucić problematyczny tekst czy zdobyć się na wyrozumiałość i odczekać jakiś czas w nadziei, że dwudzieste pierwsze czytanie, być może w weselszym nastroju, przywróci mu blask. I właśnie dlatego, że rękopis wywoływał w nim taką reakcję, Murray unikał go, jak mógł, i często całymi miesiącami nie zaglądał do szuflady. Biorąc pod uwagę nawał pracy i ciągłe zapotrzebowanie publiczne na jego osobę, łatwo to było usprawiedliwić. Dopiero wtedy, gdy czuł się dostatecznie wyciszony i mógł bezpiecznie odgrodzić się od świata, wiedząc, że nikt lub nic go nie rozproszy, wyjmował z szuflady drogocenną teczkę.
Tak właśnie się czuł tego wieczoru, dopóki do pokoju nie weszła córka. Kochał ją, uwielbiał, to oczywiste, ale kiedy spojrzał na tę spraną piżamę i bose stopy, zadał sobie pytanie, dlaczego ta kobieta, bądź co bądź nie pierwszej już młodości, nadal, a właściwie znowu mieszka ze swymi rodzicami.
– Tatusiu – odezwała się, rozdrapując strupek na kostce. – Bardzo jesteś zajęty?
– A jak myślisz, myszko? – Spojrzał na nią znad okularów wzrokiem pełnym czułej surowości (przynajmniej taki miał zamiar).
– Wiem, że drzwi były zamknięte, ale pomyślałam… Koniecznie muszę z tobą porozmawiać.
– Kochanie, mogliśmy porozmawiać przy kolacji.
– Ale… To nie tyle sprawa osobista, ile… Właściwie trochę tak. Chodzi o to, że ty to zrozumiesz, a mama… Chciałam sama z tobą pogadać.
Murray zdjął okulary i przygryzł końcówkę oprawki. Nic nie odpowiedział.
– Ale jeśli masz robotę… – Ta troska była nieszczera. Murray wiedział, że Mariny nie obchodzi, czy on ma termin oddania tekstu, obchodzi ją tylko to, że chce z nim porozmawiać. W tym sensie była nieodrodną córką swego ojca. Kiedy jej na czymś zależało, była uparta, można by rzec gotowa dążyć do celu po trupach. Ta cecha czasem bywała irytująca, tak jak w tej chwili, ale Murray zauważył, że wchodząc, Marina była także wyraźnie zdenerwowana. Z daleka wyczuł jej spocone dłonie i łomot serca. Skapitulował więc i z ciężkim westchnieniem odpowiedzialnego rodzica zgodził się na rozmowę. Złożył rękopis, wsunął do teczki i położył ją odwróconą na biurku. Zrobił to z taką nonszalancją, jakby to nie było absolutnie nic ważnego. Potem obrócił się na krześle, żeby lepiej widzieć córkę.
– No to słucham – powiedział rozkładając ręce.
Marina lekko się zaśmiała.
– Teraz to mi głupio. Nagle zrobiło się tak oficjalnie, a ja nie wiem…
Przerwał jej:
– Chcesz mnie o coś spytać czy o czymś poinformować?
Zastanowiła się chwilę.
– Ani jedno, ani drugie. A właściwie i to, i to. Co to w ogóle za pytanie?
– Dziecko, musisz się nauczyć precyzyjnie wyrażać swoje myśli. To podstawa.
– Mówisz, jakby to było takie proste.
– Bo jest. Przynajmniej to jest proste.
– Ale w twoich ustach wszystko wydaje się proste, a przecież tak nie jest. Zawsze jesteś taki p e w n y.
Murray westchnął.
– Nie rozczulaj się nad sobą, Marina, nie do twarzy ci z tym. I nie opowiadaj bzdur. Są rzeczy, których jestem pewien, bo mam do tego wystarczające podstawy, ale jest cała masa innych, które są dla mnie zagadką.
Marina kiwała głową, bawiła się palcami u stóp, nie patrzyła na ojca. Pod wieloma względami był z niej bardzo dumny (no i ta uroda, która za każdym razem go zaskakiwała, zupełnie jakby przypadkiem ulepił z gliny idealne naczynie albo wyhodował idealne bonsai), ale potrafiła też być nieznośna. Z ulicy dobiegł narastający odgłos syreny radiowozu. Marina poczekała aż ucichnie, i powiedziała:
– Potrzebuję twojej rady, tato. No wiesz… tak ogólnie.
– W jakiej sprawie? Chodzi o książkę? – Zaczynała go już męczyć ta historia. Także dlatego, że sam miał obawy, czy i jego książka, ta, którą w tej chwili miał pod ręką, nie okaże się kiedyś taką samą żałosną fikcją jak książka jego córki.
– Nie – odparła. Podniosła wzrok i spojrzała na niego spod pasma włosów, które zalotnie zaczesała na twarz. – A raczej nie tylko. Chodzi o całą sytuację. No bo… Mam już trzydzieści lat, prawda?
– Prawda.
– A ty w tym wieku byłeś już sławny.
– Sławny? –