Obdarzony dużym poczuciem humoru, pan Thwaite potrafi być także śmiertelnie poważny: „Ani polityka, ani dziennikarstwo nie są zabawą – mówi. – To tylko z pozoru tak wygląda, czasem przypomina cyrk, ale tylko dlatego, że jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, że żyjemy w Stanach Zjednoczonych roku dwa tysiące pierwszego. Zapytajcie mieszkańców innych części świata – Bośni, Ruandy, krajów Bliskiego Wschodu, ale też Chin, Algierii, Rosji czy nawet Europy Zachodniej, a przypomną wam to, co sami powinniście wiedzieć: to są sprawy życia i śmierci. Nie ma nic ważniejszego”.
Pan Thwaite, który w przeszłości wykładał na Uniwersytecie Stanu Nowy Jork oraz w tutejszej szkole dziennikarstwa, być może niedługo znów odwiedzi Uniwersytet Columbia. „Z wielką przyjemnością – deklaruje z uśmiechem i zapala kolejnego papierosa. – Bardzo lubię uczyć”.
Rozdział 8
Amerykański uczony
Frederick Tubb leżał w wannie z książką, ostrożnie trzymając ją obiema rękami, żeby nie wpadła do wody. Wypożyczył ją z biblioteki, była oprawiona w celofan i tym samym lepiej zabezpieczona przed jego mokrymi palcami niż wiele innych, z którymi obchodził się w ten sam sposób. To było jednak ciężkie tomisko i już sobie wyobraził, jak upuszcza je do wody, a potem wyławia przemoczone i zniszczone. Była to powieść Infinite Jest Davida Fostera Wallace’a. Przeczytał już prawie sto stron i jeszcze nie wiedział, co o niej myśleć. Momentami go śmieszyła, ale fabuła go nie wciągała ani nie umiał odnaleźć w niej jakiegoś szerszego przesłania (jeśli w ogóle takowe posiada). Często mu się to zdarzało przy powieściach, ale z tą szczególnie. Nie przepadał za beletrystyką, wolał książki historyczne lub filozoficzne, a nawet poezję, choć w małych porcjach, bo kiedy wiersz do niego „przemówił”, czuł się tak, jakby ktoś skierował jasne oślepiające światło na najmniejszą, prywatną cząstkę jego duszy. Tak działał na niego Larkin. Jednak Frederick wiele słyszał o Wallasie, najpierw od kolegów w Oswego, których opinię niespecjalnie cenił, lecz potem także od ludzi w Internecie, zwłaszcza członków grupy dyskusyjnej, do której się w pewnym sensie przyłączył. Nie zajmowali się teraz Infinite Jest, omawiali ją już zeszłej jesieni, gdy Frederick razem z dwustoma innymi naiwnymi studentami pierwszego roku tracił czas na wykładach z mikroekonomii albo w towarzystwie rozgadanej bandy głupków próbował nie zasnąć na zajęciach z gramatyki u profesora Haldena. Jednak część osób z grupy wciąż odnosiła się do niej w swych postawach, jakby to była co najmniej Biblia. „Świetnie oddaje ducha czasu”, napisała pewna szczególnie aktywna internautka, do której Bootie czuł wirtualną miętę. A więc czytał ją, żeby nie pozostać w tyle. Czytał, bo chciał zostać człowiekiem wykształconym, co na równi z usamodzielnieniem się stanowiło obecnie jego główny życiowy cel. Chciał tak jak największe autorytety móc się wypowiadać w najważniejszych kwestiach współczesnego świata.
Przez okno zaparowanej łazienki wpadały promienie popołudniowego słońca. Stara umywalka na nóżce, niska muszla i wanna, w której siedział ledwo przykryty wodą, z podkurczonymi nogami, żeby stopy były zanurzone, wydawały się dziwnie małe, zbyt małe dla tego pomieszczenia. Niebieskie metalizujące linoleum prawie w całości zakrywał postrzępiony niebieski dywanik. Drugi, z wycięciem, leżał przy muszli. Dawno temu matka uszyła też niebieskie zasłonki z falbankami i kupiła niebieskie ręczniki, teraz już bardzo spłowiałe. Taką łazienkę pamiętał od zawsze: wyjące rury, mleczne szkło, białe kafelki, które jeszcze przed jego urodzeniem trochę nierówno położył własnoręcznie ojciec. Bootie rozejrzał się i westchnął. Siedząc w tej wannie, czuł się bezpieczny i zarazem osaczony. Chciał tam zostać do wieczora i jednocześnie uciec na zawsze.
Gdyby to tylko nie zajmowało tyle czasu, pomyślał, kiedy woda wokół niego wystygła. Wypuścił trochę, wyciągając nogą korek, a prawą ręką odkręcił kurek i dolał gorącej, żeby wyrównać temperaturę. Lewa dłoń aż drżała pod ciężarem książki, ale utrzymał ją. A co by było, gdyby przeczytał połowę? Może wystarczy? W kolejce czeka przecież cała sterta innych książek, które obiecał sobie przeczytać do końca czerwca. Lista jest długa: Moby Dick, Tęcza grawitacji, Wojna i pokój. Na samą myśl o nich ogarnęła go senność.
Matka na szczęście całe popołudnia spędzała w pracy, opowiadając uczniom o uprawie ryżu w Chinach i wciąż niestabilnych granicach między byłymi republikami Związku Radzieckiego. Do wieczora nic z tego nie będą pamiętać. Nie tak dawno Bootie sam był na ich miejscu. Kiedy skończył szkołę, zapytał swą starszą o kilka lat siostrę, wcześniej również uczennicę mamy, ile z tej wiedzy zostało jej w głowie. Odparła: „Kurczę, Bootie, nie wiem. Pamiętam, że przerabialiśmy Amerykę Południową i wszystkie państwa mi się myliły. Czy w którymś z nich nie mówią czasem po portugalsku, zamiast po hiszpańsku? Ale najbardziej pamiętam to, jak się wstydziłam za mamę. Na przykład kiedy ktoś taki jak Jody – kojarzysz go? – wygłupiał się na lekcji i ona robiła się czerwona, i wyglądała, jakby za chwilę miała się rozpłakać. Albo w zimie, kiedy mieliśmy lekcje wcześnie rano i ona ciągle miała katar. Nie wiedziałam, co gorsze: ta kropla zwisająca jej z nosa, czy to, jak niezdarnie usiłowała ją co chwila zetrzeć chusteczką. To głównie zapamiętałam, Bootie – uczucie wstydu”.
Przynajmniej Judy Tubb nie miała pojęcia, że dzieci się jej wstydziły. To jedna z wielu rzeczy, których o nich nie wiedziała. Na przykład, że Bootie jest zły, bo tak niewiele od niego oczekuje i trzyma go pod kloszem. O to, że nie dostrzega świata poza Watertown, świata, który oferuje tyle możliwości. Swego brata, sławnego Murraya Thwaite’a, wcale nie uważała za kogoś niezwykłego, natomiast bardzo czci pamięć ojca Bootiego, cichego, spokojnego mężczyzny o zdolnościach manualnych, który w szkole był ogólnie lubiany, ale rzadko kto go pamiętał. Bootie także go kochał, ale bardzo wcześnie, jeszcze zanim ojciec zaczął chorować, zanim stał się jeszcze spokojniejszy, cichszy, a przede wszystkim jeszcze smutniejszy (takim go niestety głównie zapamiętał), uświadomił sobie, że Bert Tubb nie jest człowiekiem, który potrafiłby zrozumieć, co siedzi w duszy jego syna. Prenumerował „Time’a” i „National Geographic”, ale żadnego z nich nie czytał. Treścią jego życia była rodzina, sobotnie mecze z kolegami i krzepiący rytuał codziennej kolacji podawanej zawsze o tej samej porze, szóstej wieczór, w wyłożonej boazerią jadalni (co niedziela obowiązkowo była pieczeń w sosie). Na swego pucołowatego, niezdarnego, zatopionego w książkach syna spoglądał z pełnym miłości lękiem. Chciał, aby Bootie był dobry we wszystkim, ale tylko na tyle, żeby dać sobie radę w świecie, i nawet będąc już bliski śmierci wyrażał absurdalne obawy, że gdy ojca zabraknie, syn do końca życia nie wytknie nosa z książek. Nie można się dziwić matce, że go kochała, był bardzo dobrym człowiekiem, lecz Bootie w żaden sposób nie mógł pojąć, jak ona może wynosić Berta Tubba ponad Murraya Thwaite’a, własnego brata, który po pierwsze nadal żyje, a po drugie jest człowiekiem pod każdym względem wybitnym.
Ślepa miłość i nadopiekuńczość Judy uwierała Bootiego aż do bólu. Czasami wręcz się dusił, jakby ktoś mu założył na szyję ciasną obrożę. Weźmy jego obecną sytuację – matka kompletnie mylnie ją interpretuje: myśli, że Bootie opuścił Oswego z powodu nieszczęśliwej miłości albo dlatego, że nie dorównywał sprawnością fizyczną kolegom z akademika. Tymczasem powodem nie było nic tak prymitywnego