Usta mnie bolą od śmiechu i w końcu poważnieję. Świat zaczyna emanować poświatą, nie złotą, lecz niebieską – to ta tuż przed wschodem słońca. Patrzę na twarz Kyle’a, także skąpaną w tej poświacie. Z jego twarzy zdążył już zniknąć uśmiech.
– Jedźmy – mówię.
– Na pewno?
Wpatruję się w drogę, która ciągnie się przez wiele kilometrów w obu kierunkach. Nikt się do nas nie zbliża. A ja nie zamierzam wracać do tamtej przyczepy.
Kiwam głową, a Kyle odczekuje kilka sekund, dając mi szansę na zmianę zdania. Przekręca kluczyk w stacyjce, a ja zapadam się w fotelu i obracam wywietrznik w drugą stronę, żebym mogła się zdrzemnąć w czasie godzinnej jazdy do domu. Po niecałych dwóch kilometrach wołam, aby się zatrzymał.
– Jezu Chryste, Joss… Pewnego dnia zabijesz nas oboje! O co chodzi?
Samochód Kyle’a nie zdążył się jeszcze dobrze zatrzymać, a ja otwieram drzwi i wyskakuję, po czym puszczam się biegiem. Ledwie słyszę, jak coś za mną woła. Gdybym szukała, nigdy bym go nie wypatrzyła. Poddałabym się. Wszechświat nie chciał jednak, aby tak się stało.
W wysokich krzakach, obok przekrzywionego znaku, na którym widniały dawniej godziny kursowania łodzi, ukrywa się van Shawna. Najpewniej od kilku godzin. Ktoś inny uznałby, że to porzucony grat, schowany w krzakach po to, żeby nie psuć widoku. Ale ja znam ten samochód. I wiem, że jest jak najbardziej na chodzie.
Nie włącza świateł, a szkoda. Gdyby światła samochodu mnie oślepiły, nie dostrzegłabym wpatrujących się we mnie oczu. Świt sprawia, że wszystko, co nas otacza, staje się coraz bardziej złote.
Miałam obsesję na punkcie znalezienia go, na punkcie wiary, że on żyje i ma się dobrze… gdzieś tam. Tylko to kazało mi walczyć, kiedy zaczęłam rehabilitację z Rebeccą. Może to przez to, że zobaczyłam kolekcję Shawna, usłyszałam jego teorie, zetknęłam się z jego obłędem. W każdym razie wraz ze zniknięciem gwiazd coś we mnie pękło i teraz jedyne, co czuję, to gniew. Wściekam się dlatego, że potrzebuję Wesa – a on nie znajduje się tam, gdzie powinien. Sprowadził mnie tutaj, dał mi tę całą… nadzieję… a mimo to się ukrywa. Czemu to robi?
– Ty cholerny tchórzu! – krzyczę. Podnoszę z pobocza ciężki kamień i rzucam go w samochód. Udaje mi się zrobić wgniecenie w zderzaku, ale satysfakcję poczuję, dopiero gdy stłukę szybę, więc biorę do ręki kolejny kamień.
– Joss, przestań! – warczy Kyle i chwyta mnie za łokieć, nim zdążę posłać kamień w stronę mojego tak zwanego superbohatera.
– On tu, kurwa, jest, Kyle! Cały czas… tu był!
Gorąco mi i głośno dyszę. Nogi mam jak z waty i mocno się chwytam ramienia przyjaciela. Mój wzrok utkwiony jest w Wesie, ale podtrzymuje mnie Kyle.
– On tu jest – wyrzucam z siebie.
Kyle się nie odzywa, niemniej wyczuwam, jak cały się spina. Gdyby znajdował się teraz twarzą w twarz z Wesem, toby go uderzył. A ja bym mu na to pozwoliła.
– Czemu się nie ruszasz?! – wrzeszczę.
Kyle poluźnia uścisk, aż w końcu puszcza mnie zupełnie – buzująca w moich żyłach krew znowu daje mi siłę.
Robię kilka ostrożnych kroków naprzód. Droga jest nierówna i pełna kolein pozostawionych przez jeżdżące w błocie ciężarówki. Im bardziej się zbliżam, tym wyraźniej go widzę. Jego niebieskie oczy nawet nie mrugną. Klatka piersiowa unosi się i opada w powolnym, miarowym tempie.
Chciał, żebym go znalazła.
Podchodzę do vana i dostrzegam, że Wes bardzo się stara nie patrzeć na moją nogę, więc zatrzymuję się na tyle blisko, aby go widzieć – aby słyszał każde słowo – ale na tyle daleko, żeby i on widział mnie całą.
– Chodzi o to?! – wołam, pokazując palcem na protezę. Tak bardzo się do niej przyzwyczaiłam, że nie krępuje mnie już chodzenie w krótkich spodenkach. Dzięki treningom z Beccą moje nogi są w doskonałej formie. Nadal toczę walkę z wątpliwościami, ale jestem coraz lepsza w pokonywaniu ograniczeń. Uczę się udowadniać innym, że się mylą. – Ukrywasz się przede mną, ponieważ myślisz, że ty to zrobiłeś? – Mój głos odbija się echem od drzew. Wes jedynie mi się przygląda. Nie wygląda na wystraszonego tym, że został zdemaskowany. Jest tak, jakby dręczył samego siebie.
A tymczasem dręczy mnie.
Zaczynam się śmiać – to gardłowy dźwięk naznaczony odrazą. Milknę, patrząc mu w oczy. Powoli zamykam usta w wymuszonym uśmiechu i mrużę oczy.
– To nie ty to zrobiłeś. Życie… życie to zrobiło! Z życiem tak już czasem jest, a nasze zadanie to nauka radzenia sobie z tym, co przynosi.
Podchodzę jeszcze bliżej i dotykam palcami maski vana. Samochód jest potwornie brudny i zastanawiam się, gdzie Wes nim jeździł. Szukał mnie?
– Wiesz, jak sobie radzę z tym, co w moim życiu jest do bani, Wes?
Przesuwam dłonią po masce, aż docieram do lusterka od strony kierowcy. Zaciskam palce na chromowanej części. Szyba jest opuszczona. Mam ochotę włożyć rękę do środka i go dotknąć… poczuć… uderzyć. Serce zaczyna mi walić tak mocno, że całe moje ciało wprawia tym w drżenie. Mocniej przytrzymuję się lusterka i mam wrażenie, że je za chwilę wyrwę.
– Codziennie wstaję, jadę na rehabilitację i ćwiczę aż do wyczerpania dzięki tobie. Słyszę twój głos, nieważne, czy coś mówisz, czy nie. Czuję cię. Żyję… dzięki tobie. Radzę sobie… dzięki tobie, Wesleyu Stokesie. Wszystko się dzieje dzięki tobie – zawsze.
Warga zaczyna mi drżeć, a do oczu szybko napływają łzy. Ocieram twarz przedramieniem, ale i tak się trzęsę. Zaraz się rozpłaczę. Sądziłam, że zmusiłam Kyle’a do przejechania tylu kilometrów po to, abym mogła odnaleźć Wesa i sprowadzić go do domu, ale to nieprawda. Na początku może i tak było. A potem się dowiedziałam, że ukrywanie się było jego decyzją. Mógł wrócić dzisiaj. Mógł to zrobić wczoraj… kilka miesięcy temu. Ale on zdecydował się ukrywać. Więc teraz robię to po to, aby okazać się silną – abym mogła poradzić sobie z pragnieniem, by ktoś się mną opiekował.
Robię to po to, aby wygrać.
– Jesteś taki sam jak inni – wypluwam z siebie, po czym biorę szybki wdech i się prostuję. – Odszedłeś. Tak. Jak. Ona.
Przez cały ten czas Wes siedzi w kompletnym bezruchu – z rzadka jedynie mruga, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ale te słowa są dla niego niczym kopniak w brzuch. Skrzydełka nosa lekko się poruszają i spinają się mięśnie jego żuchwy. Pamiętam te subtelne sygnały z naszego pierwszego spotkania na boisku – a przynajmniej wtedy sądziłam, że widzimy się po raz pierwszy w życiu. Robił tak także za każdym razem, kiedy go frustrowałam… za każdym razem, kiedy on pilnował, aby nic mi się nie stało, a ja pędziłam ku niebezpieczeństwu.
Wes wierzy temu szaleńcowi z przyczepy i uważa, że zachowuję się lekkomyślnie. Wierzy w urojenia, bo jakiś człowiek, który miał obsesję na punkcie mojej matki, naszkicował parę rysunków.
Z pochyloną głową robię ostatni krok i moje dłonie opierają się o opuszczoną szybę. Choćbym próbowała, nie jestem w stanie oderwać wzroku od błękitu. Nasze oczy to magnesy, a łącząca nas więź jest wręcz naładowana elektrycznością. Coś się jednak zmieniło. Dawniej za każdym razem, kiedy wpatrywałam się w te