Byłam już w dwudziestym tygodniu ciąży. Podczas następnej wizyty u ginekologa prawdopodobnie miałam poznać płeć dziecka. Na zmianę cieszyłam się i płakałam. Zdecydowanie coraz częściej brały nade mną górę hormony i nie do końca radziłam sobie z tą huśtawką nastrojów. Nie wiedziałam też, co mam zrobić z formularzami. Dostałam stertę papierów od położnej, która radziła wypełnić kilka z nich już teraz, żeby być przygotowanym w razie nagłego wypadku. Na jednej z kartek należało wpisać, czy chce się mieć poród rodzinny, czyli w towarzystwie osoby wspierającej. Zazwyczaj taką osobą był partner, mąż, narzeczony – po prostu ojciec dziecka. W moim przypadku pewne było jednak to, że ojca dziecka nie będzie przy mnie, podczas porodu oraz w życiu naszego maleństwa. Choć formalnie nie było to załatwione, właściwie zrzekł się praw rodzicielskich już wtedy, w parku. Nigdy więcej ze mną nie rozmawiał. Nie zapytał, jak się czuję. Ignorował mnie, choć na początku próbowałam jeszcze jakoś się z nim dogadać…
Nasze miasteczko jest malutkie. Liczy może z sześć, siedem tysięcy mieszkańców. Większość zna się ze sobą od zawsze. Wielokrotnie mnie widział, wychodzącą z marketu, obładowaną siatkami z zakupami. Nigdy nie zaoferował pomocy. Nie przyszło mu do głowy zapytać się, czy czegokolwiek potrzebuję. Nie wspominając o jakimkolwiek zainteresowaniu się dzieckiem. Nic. Zniknął z mojego życia jak słońce za burzowymi chmurami. Bolało mnie to bardzo, bo naprawdę wierzyłam, że to ten jedyny. Na szczęście z każdym kolejnym dniem oswajałam się z wizją samotnego macierzyństwa.
Nie chciałam prosić mamy o towarzyszenie podczas porodu. Kochałam ją najmocniej na świecie. Była nie tylko rodzicem, ale również przyjaciółką, choć doszłam do tego wniosku dopiero jakiś czas temu. Mimo wszystko nie wyobrażałam sobie, żeby towarzyszyła mi przy porodzie. Jedyną osobą, którą mogłabym o to poprosić, była Kamila. Z tym że siostra mieszkała w Grecji, więc raczej taka opcja nie wchodziła w grę. Całe życie pod górkę…
5. Bożena
Tej nocy nie mogłam spać. Co chwilę się budziłam, choć miałam wrażenie, że nie mijała nawet minuta, od kiedy zamknęłam powieki. Za oknem powoli robiło się szarawo, a mnie dopiero zaczął dopadać sen. Była sobota, więc mogłam sobie pozwolić na dłuższą drzemkę. Postanowiłam jeszcze raz spróbować odpłynąć myślami i zamknęłam oczy.
Sznury.
Krew.
Płacz.
Ból.
Potworny ból i krzyk: Dlaczego, mamo?!
Zerwałam się z łóżka. Oddech miałam bardzo szybki, serce biło jak oszalałe. Nie wiedziałam, co się działo. Za oknem zrobiło się już całkiem jasno. Franka nie było w łóżku, a w pokoju zaczęłam wyczuwać unoszący się zapach mocnej kawy. Czyli wszystko było w porządku, a to był tylko zły sen? Zdecydowanie byłam przemęczona, co objawiało się między innymi problemami ze snem. Coraz częściej stwierdzałam, że powinnam się udać do lekarza. Profilaktyczne badania chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziły. Musiałam mieć pewność, że jest ze mną całkiem dobrze, zanim na świat przyjdzie dziecko Marleny. Ona potrzebowała mojej pomocy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Poleżałam jeszcze kilka minut, dając czas sercu na uspokojenie się i powrót do właściwego rytmu. Czułam, że to maleństwo zmieni nasze życie. Już zmieniało, choć jeszcze grzecznie leżało pod sercem mojej córki. Przede wszystkim coś się zmieniło we Franciszku. Od kiedy dowiedział się o ciąży córki, nie tknął alkoholu. To chyba najdłuższy czas w naszym małżeństwie, kiedy był w pełni trzeźwy. Tak bardzo się cieszyłam i byłam z niego dumna. Zaczynałam odzyskiwać męża, którego kiedyś tak bardzo pokochałam.
Kiedy nie pił, był zupełnie innym człowiekiem. Złapał nawet jakąś pracę. Nic konkretnego, bez umowy. Właściwie to bardziej coś dorywczego i na czarno, ale zawsze był to zastrzyk gotówki, której teraz bardzo potrzebowaliśmy. Marlena musiała skompletować wyprawkę dla dziecka i potrzebowała też rzeczy dla siebie. Sama również dorabiała, udzielając korepetycji dzieciom z podstawówki, ale musiała się przede wszystkim skupić na własnej nauce.
W kuchni zastałam męża z przygotowanym śniadaniem i kawą. W wazonie stał skromny bukiet fioletowych frezji i białych margerytek. Zamurowało mnie. Dosłownie nie potrafiłam wydobyć z siebie słowa.
– Wszystkiego najlepszego, kochanie.
Franiu wytarł chusteczką usta, wstał od stołu i podszedł do mnie, dając mi w policzek delikatnego całusa. Poczułam na skórze jego miękki kilkudniowy zarost i przyjemny zapach perfum. Dostrzegłam też błysk w oku, którego brakowało mi przez wiele lat.
– Wróciłeś. – To było jedyne słowo, jakie zdołało się wydostać z moich ust.
– Byłem tylko w sklepie, ale to już tak z godzinkę temu, Bożenko. Ja to se tam siedział tylko. – Franek był z całą pewnością zmieszany, co sprawiało, że wydawał się jeszcze bardziej uroczy.
Szczerze się zaśmiałam. Od dawna tego nie robiłam z jego powodu.
– Brakowało mi ciebie, ty stary durniu.
Wtuliłam się w mojego męża, na chwilę zapominając o świecie, który nas otaczał. Na moment zniknęły wszystkie problemy, które od długiego czasu nieustannie się nas czepiały.
– Tylko nie durniu, maleńka. – Wypowiadając te słowa, mąż wyszczerzył zęby z zadowolenia. Widać było, że miał bardzo dobry dzień.
– A już myślałam, że przyczepisz się do innego słowa. – Zaśmiałam się i poklepałam go po ramieniu.
Jeszcze raz pocałowałam małżonka i usiadłam przy stole, dziękując za kawę i śniadanie.
– A Marlena głodna nie jest? Która właściwie godzina?
– Jakoś po dziesiątej już będzie. Ja sem chyba trochę przysnął tu, ale kawa jeszcze całkiem ciepła. Jedz, Bożenko, jedz. Co by bardziej nie ostygło.
Franek podsunął mi talerz praktycznie pod nos. Grubo pokrojony pomidor, bardzo gruba warstwa masła. Bardzo tego nie lubiłam, ale nie chciałam mu sprawiać przykrości. Widać, że się starał, a to najważniejsze. W końcu to ja byłam tutaj od gotowania. W ostatnich latach właściwie byłam tutaj od wszystkiego.
– To ty sobie jedz, Bożenko, a ja obudzę już Marlenkę.
Usłyszałam otwierające się drzwi tuż za kuchnią, co świadczyło o tym, że Franiu poszedł jeszcze do łazienki.
Niby byliśmy już znacznie starsi niż kiedyś, ale kiedy on spojrzał