Następnie zapytano niejakiego Anupa. Był to chłop niski, na plecach miał jasne blizny od kijów.
– Powiedz, Anupa – zaczął znowu urzędnik – jak to było z tym napadem na ogród następcy tronu?
– Oko słońca – odparł chłop – naczynie mądrości, ty wiesz najlepiej, że ja napadu nie robiłem. Tylko przyszedł do mnie sąsiad i mówi: „Anupa, chodź na górę, bo Nil przybiera”. A ja pytam: czy aby przybiera? A on na to: „Gdyby nie było przyboru, ludzie nie mieliby z czego cieszyć się, a tam grają i śpiewają”. Więc poszliśmy, mówię waszej sprawiedliwości, na górę, a tam już muzykantów rozpędzili i ciskają w ogród kamienie…
– Kto ciskał?
– Nie mogłem zmiarkować. Ludzie ci nie wyglądali na chłopów: prędzej na nieczystych paraszytów, którzy rozpruwają zmarłych do balsamowania.
– A kapłana widziałeś?
– Mówią, że to nie był kapłan, ale chyba jakiś duch, który pilnuje domu księcia.
– A kamienie rzucałeś, Anupa?
– Gdzieżbym śmiał rzucać kamienie w ogród następcy tronu? Przecie ja prosty chłop i ręka uschłaby mi po łokieć za takie świętokradztwo.
Książę kazał przerwać śledztwo. A gdy wyprowadzono oskarżonych, odezwał się do urzędnika.
– Więc ci ludzie należą do oskarżonych?
– Rzekłeś, panie – odparł urzędnik.
– Ależ oni są niewinni! – zawołał książę.
– Napad był, a więc było przestępstwo.
– Mądrze mówisz – odparł następca. – Powiedz mi jednak: czy i jego świątobliwość nie miałby prawa uwolnić tych ludzi?
Urzędnik złożył ręce na krzyż i schylił głowę.
– Nawet on, równy bogom, musi strzec prawa. Skoro było przestępstwo, muszą też być kary i ukarani. Zresztą wciąż potrzebujemy ludzi, żeby karmić fenickich synów mroku, zgodnie z umową zawartą z nimi przed wiekami.
Ramzes wrócił z niczym i nie kazał służbie nikogo przyjmować. Samotny chodził po tarasie swojej willi, dumając. Spojrzał w ogród i między drzewami, na szczycie wzgórza, zobaczył dwie olbrzymie sylwetki pylonów, na których płonęły kagańce straży. Przyszło mu na myśl, że ta straż nigdy nie śpi i że pylony nigdy nie jedzą, a jednak trwają. Odwieczne pylony, potężne jak mocarz, który je wznosił, Ramzes Wielki.
W duszy księcia pierwszy raz w życiu poczęło zarysowywać się jakieś niejasne, ale olbrzymie pojęcie państwa. Oto jest coś wspanialszego od świątyni w Tebach, coś większego od piramidy Cheopsa, coś dawniejszego od Sfinksa, coś trwalszego od granitu. W niezmiernym, choć niewidzialnym gmachu państwa ludzie są jako mrówki w szczelinie skalnej, a faraon jak przechodni architekt, który ledwie zdąży osadzić jeden głaz w ścianie i już odchodzi. A ściany rosną od pokolenia do pokolenia, budowa trwa dalej. I będzie trwała, nawet gdy przeminą ludzie. Egipcjan zastąpią być może inne rasy, tak jak nowe dynastie faraonów zastępują poprzednie, ale gmach państwa będzie rósł. Czyż można się przywiązywać do mrówek?
Jeszcze nigdy on, zmutowany syn królewski, nie czuł tak swojej małości jak w tej chwili, kiedy jego wzrok wśród nocy błądził ponad Nilem, między pylonami zamku faraona i niewyraźnymi, lecz przepotężnymi sylwetkami memfijskich świątyń. Jaką drogę powinien wybrać? Po której stronie się opowiedzieć?
Wtem spomiędzy drzew, których konary dotykały tarasu, odezwał się głos:
– Znam twoją troskę i błogosławię cię. Sąd nie uwolni oskarżonych chłopów, ale nie przejmuj się tym. Ludzie przemijają jak tuman kurzu niesiony wiatrem przez pustynię. Oni nawet nie pojmują do końca, że istnieją. Jakie znaczenie mają ich śmiech i łzy? Ich egzystencja musi upaść, a oni powrócą do mułu i gliny, z których niegdyś powstali. Czas ludzi minął. Nie warto się na nich gniewać, ale nie pozwól ich dłużej głodzić i torturować, bo ich krew straci swą jedyną wartość. Niech twój nadzorca odwoła skargę.
– Więc to mój dozorca podał skargę? – spytał zdziwiony książę.
– Prawdę rzekłeś. On podał ją w twoim imieniu. Ale jeżeli nie przyjdzie na sąd, nie będzie pokrzywdzonego, a gdzie nie ma pokrzywdzonego, tam nie ma przestępstwa.
Krzaki zaszeleściły.
– Stójże! – zawołał Ramzes. – Kto jesteś?!
Była to ciężka noc. Książę przewracał się na łożu i czuł, jak do jego umysłu wciskają się obce myśli, słane przez kogoś z mroku. „Państwo i kapłaństwo…” – w półśnie powtarzał oblany zimnym potem. „Państwo i kapłani…”.
Tylko bogowie wiedzą, co by nastąpiło, gdyby miały czas rozwinąć się i dojrzeć myśli, jakie tej nocy zasiano w duszy księcia. Może jako faraon należałby do najszczęśliwszych i najdłużej panujących władców?
Dozorca folwarku usunął się z oczu sądowi, wysłany przez następcę do nomesu Takens, a niebawem zniknęła gdzieś cała skrzynia akt sprawy o napad. Oskarżenie upadło, a wszystkich pojmanych wypuszczono. Zadziwiające, że wstawiły się za nimi wampiry, ale czyż pasterz nie dba o barany, które potem zjada?
Wobec tego w duszy następcy tronu okrzepło przekonanie, że państwo jest nie tylko odwiecznym i niewzruszonym gmachem, do którego po jednym kamieniu chwały dodawać powinni faraonowie, ale też domem, którego lokatorzy wymieniają się całkowicie co jakiś czas i następują jedni po drugich. W jego żyłach płynęła udoskonalona, a jednak ludzka w większej części krew. Czyż nie zbliżał się czas, by porzucić półśrodki…?
Ramzes wiedział dobrze, że wampiry potrafią podsuwać myśli, chroniły przed tym specjalne amulety, ale ów kapłan na pewno nie mógł być fenickim wampirem – ich nigdy nie wyświęcano. Musiał to być rodowity Egipcjanin, który dzielił się z nim wizją zapierającą dech w piersiach.
– Nieoceniony człowiek! – wspomniał książę tajemniczego kapłana-doradcę. – Muszę go mieć! A może to naprawdę jaki duch? – pomyślał.
W Egipcie zawsze łatwiej o złe czy dobre duchy aniżeli o deszcz.
Woda Nilu z czerwonej zrobiła się brunatną, a w sierpniu, w miesiącu Hator, osiągnęła połowę spodziewanej wysokości.
Poszukiwania tajemniczego kapłana dały nieoczekiwany wynik. Książę odkrył, że poborcy bankiera Dagona z folwarków oddanych mu w dzierżawę ściągają dwakroć większe podatki niż było umówione, a na dodatek nocami bez umiaru wysysają z chłopów krew, tak że ci ledwie mieli siłę pracować. Gdyby tak miało być dalej, po okresie umowy folwarki następcy tronu popadłyby w ruinę i wyludniły się całkowicie. Ramzes rozkazał więc jednego z wampirów wydobyć z jego dziennej kryjówki i wystawić na słońce, aż ten rozsypał się w proch, ku wielkiej uciesze wieśniaków. Potem wysłał gniewny list do Dagona, w którym żądał ścisłego przestrzegania warunków umowy.
W parę dni później po zmroku bankier popłynął do folwarku Sary. Ubrał się w szaty przetykane złotem, w gęstej brodzie miał szklaną kulkę, z której ciekły wonności, a do głowy przypiął dwa pióra. W prezencie wiózł kosztowny kielich.
– Piękna Saro – zaczął – oby Jehowa zlał na twoją rodzinę tyle błogosławieństw, ile dziś płynie wody w Nilu. My, Fenicjanie, i wy, Żydzi, jesteśmy przecież sąsiadami. Ja zaś takim żarem miłosnym płonę do ciebie, że gdybyś nie należała do najdostojniejszego pana naszego, dałbym za ciebie