Upał. Marcin Ciszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Ciszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788364523861
Скачать книгу
huk targnął powietrzem, drzwi upadły, czarno odziane postaci wtargnęły do środka…

      – Mamy go – usłyszał w słuchawce Goździk po szarpiącej nerwy minucie. – Czysto.

      – Żadnych kłopotów?

      – Sam pan zobaczy. – W głosie dowódcy sekcji także zabrzmiało rozbawienie. Co tam, kawały jakieś opowiadają? – Ale generalnie żadnych.

      Goździk szybkim krokiem ruszył w stronę posesji. Minął wykonaną ze stalowych prętów furtkę, której zdecydowanie przydałoby się malowanie i regulacja zawiasów, pokonał kilka schodków i wszedł do niewielkiego przedpokoju.

      – Tutaj. – Głos dowódcy sekcji dochodził z sąsiedniego pomieszczenia.

      – Ożeż! – wyrwało się Goździkowi, gdy stanął w progu.

      Całkowicie nagi szczupły i wysoki mężczyzna leżał twarzą do ziemi, ze skutymi na plecach rękoma. Obok niego, również na brzuchu, leżały dwie młode kobiety, także poza kajdankami niemające na sobie żadnego przyodziewku. Obie były długowłose i proporcjonalnie zbudowane. Ciężko było to stwierdzić z całkowitą pewnością wyłącznie na podstawie widoku pleców, nóg i zgrabnych tyłeczków, ale Goździk czuł przez skórę, że los się do niego uśmiechnął: dziewczyny nie miały więcej niż po szesnaście lat. Od biedy mógłby zaryzykować twierdzenie, że nawet piętnaście i pół.

      To nie byłby zły rezultat, jak na szturm dwudziestu świetnie wyszkolonych i uzbrojonych za ciężkie pieniądze policjantów.

      Rozejrzał się. W skromnie umeblowanym pokoju centralne miejsce zajmowało wielkie, szerokie łóżko, najwyraźniej intensywnie eksploatowane jeszcze przed momentem. Kołdra, obleczona w dobrej jakości poszwę, walała się po podłodze. Najpewniej nie była potrzebna nie tylko ze względu na panującą w pokoju temperaturę.

      – Jak weszliśmy, on leżał, a one bujały się na górze – powiedział dowódca sekcji, starając się kosztem najwyższego wysiłku zachować profesjonalną obojętność.

      Goździk i tak czuł podziw, że udało mu się utrzymać powagę.

      Podszedł do leżącego na podłodze mężczyzny.

      – Masz jakieś dokumenty? – zapytał.

      – Dowód… W kieszeni kurtki. W przedpokoju – powiedział facet, nie odwracając głowy.

      Leżące obok dziewczyny drżały jak osiki na wietrze. Goździk nie zwracał na nie uwagi.

      Ruchem głowy wskazał stojącego najbliżej policjanta. Ten wyszedł z pokoju. Po wypełnionej nudą z jednej, a strachem i frustracją z drugiej strony minucie wszedł z powrotem do salonu. Podał Goździkowi niewielką plastikową kartę.

      – Zdzisław Głowacki – przeczytał komisarz obojętnym tonem. – Zgadza się?

      – Zgadza – zabrzmiała odpowiedź z podłogi.

      – Wstawaj, Zdzisiu.

      Mężczyzna przez chwilę leżał bez ruchu. W końcu niezdarnie, jakby miał kłopoty z koordynacją, podniósł się na kolanach, śmiesznie wypinając tyłek, a potem się wyprostował. Był gładko ogolonym, ciemnowłosym trzydziestolatkiem. Miał na twarzy jasno wypisaną konfuzję.

      – A dziewczynki?

      – Co dziewczynki?

      – Mają dowody?

      Głowacki zawahał się, ale to było bardzo krótkie wahanie. Nie wiedział, czemu tak miło rozpoczęte przedpołudnie przerwało mu najście kilkunastu uzbrojonych w broń maszynową zamaskowanych ludzi, ale nie podejrzewał, by powodem były niezgodności w dokumentach. Najprawdopodobniej wiek dziewczynek nie był dla tych czarno odzianych ludzi kluczową kwestią.

      – Może mają legitymacje.

      – Legitymacje?

      Głowacki przytaknął. Szef sekcji bojowej rozejrzał się. Damska garderoba była porozrzucana po całym pokoju, przy pewnym wysiłku dało się jednak odnaleźć jej poszczególne składowe. Jedna legitymacja znalazła się w tylnej kieszeni modnie wytartych dżinsów, druga w stylizowanej na styl Louisa Vuittona torebce.

      – Sylwia Chaberek? – zapytał Goździk w stronę drżących szczupłych pleców.

      Dziewczyna o jaśniejszych włosach poruszyła się.

      – To ja – bąknęła niewyraźnie.

      – Rocznik ’96. Zamieszkała… Liceum ogólnokształcące… Zgadza się?

      – Tak.

      – Olga Tokarska. Ten sam rocznik, ta sama szkoła.

      Druga z dziewczyn, ciemna blondynka, odwróciła się. Strach pomału znikał z jej twarzy. Powoli zastępowała go wściekłość. Usiadła, jakby całkiem nieskrępowana faktem, że prezentuje swe nastoletnie wdzięki sześciu obcym mężczyznom.

      – Nie wiecie, kim jestem – powiedziała, po czym wstała. Była wysoka i miała zadatki na piękną, proporcjonalnie zbudowaną kobietę. Na razie jednak sprawiała wrażenie rozpieszczonej smarkuli, nadrabiającej tupetem i brawurową bezczelnością niedostatki położenia, w którym się nieoczekiwanie znalazła. – Mój ojciec…

      Goździk podniósł dłoń. Nie chciało mu się słuchać jałowych pogróżek od rozpieszczonych panien z dobrych, liberalnych domów.

      – Ubieraj się. I koleżanka też. Za dwie minuty widzę was na zewnątrz.

      Nie zważając na protesty (Olga Tokarska właśnie nabierała tchu przed wygłoszeniem kolejnej, najprawdopodobniej bardzo stanowczej opinii, zapewne traktującej o prawach obywatelskich, koneksjach rodzinnych oraz mających nastąpić bardzo przykrych konsekwencjach służbowych i osobistych czekających na uczestniczących w zajściu policjantów), popchnął Głowackiego, nie pozwalając mu się ubrać i nie rozkuwając z kajdanek. Weszli do sąsiedniego pokoju. Goździk spieszył się i nie chciał stwarzać wrażenia, że wpadł ze swoimi ludźmi tylko na towarzyską pogawędkę.

      – Twój kumpel Arab. Nazwisko – powiedział, gdy zamknęły się drzwi.

      Jeden z antyterrorystów stał obok. Lufę pistoletu maszynowego skierował ku dołowi, trzymał jednak broń w sposób, który miał uświadomić aresztantowi, że może być w każdej chwili użyta, co zależy w zasadzie tylko od dobrej woli (lub jej braku) właściciela.

      – Arab?

      Głowacki był kiepskim aktorem – zważywszy na to, że udawało mu się ściągać do swego gniazdka całymi stadami małolaty, które otwierały przed nim swe serca i udostępniały niewinne ciała, było to dość zagadkowe. Z odległości kilometra dało się dostrzec, że jego zdziwienie jest udawane. Chciał zyskać na czasie i zastanowić się, jaką linię obrony przyjąć.

      – Pół Libańczyk, pół Polak. Twój kumpel. Adres i nazwisko. Szybko.

      – Nie znam.

      Głowacki mrugnął parę razy oczami, jakby nie mogąc dojść, czy to, co się dzieje, jest aby na pewno prawdą. Ale w jego środowisku zaprzeczanie czemukolwiek w rozmowach z policją było pierwszym przykazaniem.

      Sekundę później leżał na podłodze i pracowicie starał się złapać oddech. Cios Goździka został wyprowadzony bez zamachu, ale zadany fachowo i celnie. Spowodował gwałtowną utratę oddechu i szok. Głowacki chwilę walczył, w końcu odetchnął głośno, niemal się dławiąc. Stopniowo odzyskiwał panowanie nad sobą.

      – Wstawaj. – Goździk nawet nie podniósł głosu.

      Głowacki z niejakim trudem wykonał polecenie. Stał przed Goździkiem skrzywiony. Po dawnym wyrazie twarzy nie zostało