Łącznikiem z ABW pozostała kapitan Potocka; nieśmiała próba sugestii, że jego ludzie są w stanie poradzić sobie we własnym zakresie, została przywitana atakiem demonstracyjnej wrogości Kozery. Minister ostatecznie uciął spór i rudowłosa kobieta, zapewne całkowicie nieświadoma, że omal nie stała się przyczyną kolejnego branżowego konfliktu, pozostała na głównym pokładzie wydarzeń.
Tyszkiewicz od zawsze uważał podobne posiedzenia za zwykłą stratę czasu; traktował je jako daninę należną bożkowi biurokracji i nie do końca jasnego splotu kompetencji rozmaitych służb; jak zwykle zresztą okazało się, że gdy idzie o wskazywanie ewentualnych winnych (nawet tym razem winni się znaleźli, a jakże; Kozera spotkanie zaczął od uwagi, że fakt, iż nie doszło do zamachu, nie był spowodowany sprawnością służb podległych Tyszkiewiczowi, ale czystym przypadkiem; jego zdaniem praca wywiadowcza Biura, co w świetle powyższego oczywiste, pozostawiała wiele do życzenia) i o dobre rady, chętnych jest wielu; gdy przychodziło do wzięcia odpowiedzialności za decyzje, które jeszcze przed momentem żarliwie suflowali, dyskutanci gwałtownie milkli.
Jakub nawet się nie dziwił; nikt łącznie z nim samym nie miał doświadczenia w organizacji i zarządzaniu tak wielkim i skomplikowanym przedsięwzięciem jak międzynarodowa impreza sportowa, rozgrywana w czterech miastach i transmitowana na cały świat; ponadto jeśli chodzi o terroryzm, wszyscy byli w równym stopniu debiutantami; nie mieli doświadczeń amerykańskich, brytyjskich czy hiszpańskich. Czym innym jest przecież teoretyczne przygotowanie, choćby najdoskonalsze, a czym innym frontowa praktyka, procedury wykute w ogniu walk i potyczek, w codziennej, rutynowej czujności.
Dlatego Jakub czuł, że ma mimo wszystko carte blanche. Z zamachem poradził sobie dobrze: ładunek został zneutralizowany, zamachowiec pojmany, strat i ofiar nie było. Istniała szansa, że terrorysta wskaże wspólników, a przynajmniej kolejne ogniwo łańcucha; jak na kilka godzin intensywnej pracy, osiągnięcia można było zaliczyć do kategorii znaczących.
Tyszkiewicz opuścił duszny i zadymiony gabinet ministra, zjechał windą dwa piętra i szybkim krokiem poszedł korytarzem w kierunku pomieszczeń Biura. Zbliżał się już do drzwi, gdy zadzwoniła komórka.
– Policja – rzucił maskującym wyrzuty sumienia, nieco sztucznie wesołym tonem.
Ostatnio po przyjściu do pracy coraz częściej zapominał o wykonaniu krótkiego telefonu pod pewien figurujący na pierwszym miejscu książki telefonicznej numer.
– Znowu mi niedobrze – usłyszał.
Zdumiewające, jak bardzo ostatnio zmienił się głos jego żony. Zbyt często słyszał jakieś płaczliwe, wypełnione pretensją tony. Na wszelki wypadek postanowił tkwić w przekonaniu, że to norma całkowicie prowizoryczna i tymczasowa. Minie.
– Przytulić cię przez telefon? – zapytał. – Bardzo mocno?
– Przyjedź. – Helena dla odmiany zaczęła szeptać. I to nie był teatr. Hormony są potężną, zadziwiającą siłą.
– Nie mogę… – Zawahał się. Przez chwilę mocował się z pokusą, by rzeczywiście wsiąść w samochód i pojechać do obszernego apartamentu na Dolnym Mokotowie. Dziesięć minut w jedną stronę, kwadrans na miejscu, dziesięć minut powrót… – Mam sporo pracy.
– Słuchałam radia. – Na moment wróciła dawna Lena. – Rzeczywiście omal nie doszło do wybuchu?
– To skomplikowane. – Kiedyś mówił jej sporo o tym, co robi, nawet zbyt wiele. Odkąd zaszła w ciążę, bardzo dbał, by szczelnie oddzielać świat zawodowych problemów od domu. I tak życie prywatne jego i Heleny przewróciło się do góry nogami; nie tylko zresztą z powodu mającego przyjść na świat potomka. – Panuję nad sytuacją.
– Nigdy nie mówisz inaczej. – Znowu pretensja. A potem milczenie. W końcu: – Nawet pocieszyć nie umiesz.
– Ja…
– Znowu będę rzygać…
Trzask. Połączenie zostało przerwane.
Jakub spojrzał z niesmakiem na zamilkły aparat.
Miał do siebie pretensję (zdążył się już nawet przyzwyczaić, że ją ma, ponieważ uczucie to towarzyszyło mu przy każdej niemal rozmowie z Heleną); był zły, że nie panuje nad sobą lepiej, że nie sięga do głębszych pokładów cierpliwości, że nie wykazuje więcej zrozumienia.
Starał się wczuć w jej sytuację, poczuć na własnej skórze trud noszenia w sobie nowego życia. Ale oczywiście nie potrafił. I właśnie dlatego był zły, choć niejasno zdawał sobie sprawę, że to złość czysto irracjonalna.
Zatrzymał się. Myśl, wędrując nieodgadnionymi meandrami neuronowych połączeń, przywołała obraz rudowłosej młodej kobiety o długich palcach pianistki i nieco (a właściwie całkiem mocno) piegowatym nosie.
Poczuł, że się uśmiecha. Po prostu, otwarcie i niefrasobliwie wykrzywia twarz w szerokim uśmiechu.
Niech to szlag, pomyślał, przeciągając kartę przez czytnik. Cholerne Euro.
19
Nadkomisarz Leszek Goździk wyglądał całkiem nieszkodliwie: niskiego wzrostu, chudy, z nierówno przyciętym szpakowatym wąsem i zmęczonym, nieobecnym spojrzeniem. Opanowany i powściągliwy w ruchach, w najmniejszym stopniu nie przywiązywał wagi do jakości garderoby.
Stanowił najbardziej jaskrawy przykład prawdziwości powiedzenia, że pozory mylą, o czym przyjaciele i znajomi przekonali się już dawno temu; nieprzyjaciele natomiast, jeśli mieli okazję spotkać nadkomisarza Goździka na swej drodze, doświadczali jego ciężkiej ręki najczęściej w bardzo niekorzystnych dla siebie okolicznościach.
Dokładnie dwieście pięćdziesiąt sekund po telefonie Krzeptowskiego konwój opancerzonych land cruiserów z dwudziestoma antyterrorystami na pokładzie (wliczając samego Goździka) mknął pełnym gazem w stronę Piastowa. „Mknął” stanowiło zresztą pewne nadużycie – „czołgał się” (ostatecznie: „przebijał”) było znacznie bardziej adekwatnym określeniem. Kierowcy klęli, kręcili kierownicami, często poruszali się chodnikami i trawnikami, łamali wszelkie możliwe przepisy drogowe, ale tempo nie przekraczało średnio trzydziestu kilometrów na godzinę. Kolumna dotarła na miejsce po czterdziestu trzech minutach od startu.
Interesujący ich człowiek mieszkał w małej uliczce, zastawionej niedużymi, skromnymi domkami, najczęściej mocno zaniedbanymi. Trzy samochody zatrzymały się o sto metrów od czarnej bramy, za którą krył się interesujący Goździka i jego ludzi dom. Dwa pozostałe objechały posesję. Ośmiu ludzi wysiadło dokładnie na jej tyłach.
Goździk uważnie zlustrował otoczenie.
Cisza podwarszawskiego osiedla. Nieliczni przechodnie gwałtownie zmieniający kierunek marszu na przeciwny. Ujadanie psa za którymś z drewnianych płotów.
Bez żadnego polecenia dwaj funkcjonariusze ubrani po cywilnemu ruszyli w stronę posesji. Minęli ją jednak, by zatrzymać się przy następnej. Widać im otworzono, ponieważ po chwili zniknęli w głębi ogrodu.
Goździk nie znosił tego etapu operacji: niewiele od niego zależało, musiał uzbroić się w cierpliwość, rezultaty często okazywały się poniżej oczekiwań. Niemniej był to etap niezbędny. Jego ludzie zajęli sąsiadujący dom, poprosili grzecznie właścicieli o udostępnienie pomieszczenia z okami wychodzącymi na interesujący ich obiekt, po czym zamontowali aparaturę złożoną z superczułej kamery i mikrofonu. Często takie operacje trwają tygodniami: teraz już po kilku minutach Goździk