– Wykształconym? – zapytała. Gdy człowiek słyszy kogoś mówiącego w obcym języku, ciężko jest trafnie odgadnąć intonację i zabarwienie emocjonalne. Ale Tyszkiewicz był gotów się założyć, że pytanie zabrzmiało kpiąco, wręcz obraźliwie. – To pastuchy się kształcą?
Dłonie mężczyzny zacisnęły się na poręczach fotela. Ukryte pod skórą żyły wypełzły na wierzch niczym żyjące stworzenia. Dumnie podrzucił głowę.
– Skończyłem medresę – powiedział chrapliwie. Niemal całkowicie odzyskał spokój. Krew kapała na kolana, a potem na podłogę. Nie zwracał na to uwagi. – Wiem więcej o życiu niż ty.
– Prawda. – W głosie technika brzmiała satysfakcja z dobrze wykonanej roboty.
– Skąd masz bombę?
Potocka wypowiedziała pytanie identycznym tonem jak wcześniejsze uwagi dotyczące wykształcenia. Zmiana tematu zaskoczyła nie tylko Tyszkiewicza.
– Od… – zaczął zamachowiec, po czym spojrzał na rozmówczynię. W porę uświadomił sobie, że o mały włos nie powiedział o kilka słów za dużo. Przypatrywał się kobiecie, po czym parsknął śmiechem. Krew rozprysnęła się po podłodze. – Myślisz, że ci powiem?
– Myślę, że powiesz. – Potocka zgasiła papierosa. Zmieniła nogę. Tym razem w sufit celował nosek lewego buta.
Zamachowiec głośno przełknął ślinę. Jakość aparatury audio nie pozostawiała nic do życzenia.
– Przecież jesteś wściekły, że się nie udało. Zastanawiasz się nad tym. Podziel się wątpliwościami. Chętnie cię wysłucham.
Jakub słuchał tej wymiany zdań z rosnącym zdumieniem. W zawodowym życiu miał do czynienia z różnymi ludźmi, afgańskich talibów nie wyłączając. Był świadkiem dwóch przesłuchań prowadzonych przez oficerów wywiadu. Nie robiła na nim wrażenia krew z rozbitego nosa.
A jednak tutaj odczuwał dojmujące wrażenie nierealności.
Ładna, inteligentna, wyzywająco ubrana kobieta i przyodziany tylko w slipki i skarpetki mężczyzna prowadzili grę, której reguł nie rozumiał. Znał w przybliżeniu rezultat, jaki Potocka chciała osiągnąć; nabierał jednak żelaznego przekonania, że grała znaczonymi kartami.
Mocarny riff Smoke on the water zabrzmiał w tym kontekście zgoła idiotycznie, do tego stopnia, że przyklejeni do ekranów i analizatorów dźwięku technicy drgnęli i jak jeden mąż spojrzeli na Jakuba z wyrzutem.
Tyszkiewicz zerknął na telefon.
Ale nawet najbardziej wymowne spojrzenie na wyświetlacz nie zmieniało faktu, że połączenie od tego akurat rozmówcy musiało zostać odebrane.
– Tak jest, panie komendancie – powiedział. Słuchał przez chwilę, marszcząc brwi. – Już idę.
Bez słowa schował aparat do kieszeni i wyszedł na korytarz. Krzeptowski ruszył za nim.
– Spowiedź?
– Gorzej. – Jakub otarł czoło. Było naprawdę gorąco. – Żądanie rezultatów.
– Minęły niecałe dwie godziny…
– Muszę iść. – Jakub rozejrzał się, po czym jakby coś sobie przypomniał. – Miałeś przeglądać nagrania.
– Antoś przegląda.
– Niech się zajmie powiązaniami finansowymi. A ty…
– Dobra. – Krzeptowski klepnął go w ramię. – Chciałem tylko rzucić okiem na naszą gwiazdę w akcji. Każ ją odwołać, mówię ci. A ja idę oglądać.
– Jak wrócę, dam znać.
Jakub odwrócił się i niespiesznym krokiem poszedł szerokim korytarzem. Krzeptowski zapewne odprowadziłby go wzrokiem aż do samego końca, gdyby nie to, że w jego kieszeni również rozbrzmiał dźwięk komórki; głośny, choć nawet w połowie nie tak efektowny jak w aparacie jego Przyjaciela/Przełożonego.
– Gdzie jesteś? – W głosie Smotrycza brzmiała autentyczna pretensja. Jednak właściciel głosu nawet nie słuchał odpowiedzi. – Mam samochód.
15
Zwykły opel astra.
Na oko pięcioletni, do bólu typowy, stosownie przybrudzony hatchback jednej z najbardziej popularnych w Polsce marek. Film całkiem wyraźnie wskazywał, że samochód nadjechał Alejami Jerozolimskimi od strony dawnego hotelu Forum, zatrzymał się na światłach i wtedy wysiadł z niego Mahmud Saleh. Trzasnął drzwiami, nie pożegnawszy się z kierowcą, i po chwili zniknął w przejściu podziemnym prowadzącym na drugą stronę Emilii Plater. Samochód poczekał na zielone światło, ruszył, by po sekundzie zniknąć z ekranu.
Była dokładnie ósma czterdzieści.
– Widać numer rejestracyjny – powiedział Krzeptowski bez przekonania. Wiedział, że to fałszywy trop. Ale musiał spróbować.
– Dwa dni temu właściciel zgłosił kradzież. – Antoni Smotrycz był tak samo świadom jałowości etapu, przez który obaj musieli przejść.
– Samochodu?
– Samych tablic.
– A samochód?
– Sprawdziłem. W ciągu ostatniego miesiąca zginęły dwie granatowe astry. Jedna w Warszawie, druga gdzieś w Kieleckiem.
– Sprawcy? – Krzeptowski nie miał nadziei, że złodzieje akurat tego samochodu mieli pecha i zaliczyli wpadkę.
Rozejrzał się za czymś do siedzenia. Zapowiadała się dłuższa rozmowa. Barbara Rakoczy, nie odrywając wzroku od komputera, wskazała kąt, w którym stało stare obrotowe krzesło. Krzeptowski przyciągnął je zamaszystym ruchem i usiadł ostrożnie.
– Tych z Warszawy złapali.
– Nie.
– Poważnie. Dwa dni temu. Siedzą na Rakowieckiej.
– Kto?
Smotrycz przez chwilę przyglądał się ekranowi.
– Dwaj zawodowi złodzieje. Dziwne…
– No?
– Zwykle kradną luksusowe fury. Poniżej volvo S80 nie schodzą. A tu taki szajs…
– Skąd wiadomo, że to oni tę astrę?
– Ci z samochodówki wygarnęli dziuplę i tych dwóch asów przy okazji…
– Mieli pecha.
– Cholernego. Akurat zdawali towar, kiedy odbył się nalot. W dziupli był między innymi dowód rejestracyjny tej astry.
– Rąbnęli samochód z dowodem? – Krzeptowski pokręcił głową z niedowierzaniem.
– No. Właściciel był łaskaw zostawić w skrytce dowód i drugą parę kluczyków. Astra to najmniejszy problem naszych chłopców. Mają na koncie kilkanaście furek po dwieście tysięcy za sztukę. Minimum.
– Super. Mówisz, że siedzą na Rakowieckiej?
– Rzut kamieniem. Mogę ci załatwić widzenie.
– Sam sobie załatwię. A na razie puść jeszcze raz ten samochód. I wydrukuj mi ładną fotkę.
Smotrycz kliknął myszką. Opel ponownie stał na światłach. Drukarka zaszumiała cicho.
– Zatrzymaj.
Obraz