Upał. Marcin Ciszewski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Ciszewski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 9788364523861
Скачать книгу
jednak nic nie usprawiedliwia łamania prawa. Zastrzelenie człowieka jest zawsze tragedią, i to niezależnie od tego, czy przedstawiciele policji opisują go jako człowieka podejrzanego o popełnienie wielu przestępstw. Prawo jest prawem, droga pani.

      – A jak pan odniesie się do dzisiejszej próby zamachu, pierwszego zamachu samobójczego na terenie naszego kraju? – zapytała dziennikarka, blondwłosa gwiazda specjalizująca się w szybkim, energicznym zdobywaniu informacji. O jej metodach postępowania z politykami krążyły w branży legendy.

      – No cóż, mogę powiedzieć tylko tyle, że to nie instytucja, którą mam zaszczyt reprezentować, prowadzi śledztwo. Gdyby tak było, do próby zamachu by nie doszło. Moi pracownicy dysponują bardzo precyzyjnymi informacjami…

      – To znaczy, że wiedział pan o próbie? – zapytała dziennikarka, nie czekając, aż Kozera skończy zdanie.

      Pułkownik lekko poczerwieniał. Jednak wysoką funkcję, którą pełnił w ABW, zawdzięczał między innymi umiejętności dostrzegania w porę niebezpieczeństw i unikania ich, a także nieulegania emocjom w kontaktach z mediami.

      – Nie, nie wiedziałem. Oczywiście, że nie wiedziałem. Gdyby było inaczej, zamach by się w ogóle nie odbył. Jednak podział kompetencji jest jasny: za zabezpieczenie odbywających się na terenie naszego kraju mistrzostw Europy w piłce nożnej przed zagrożeniem terrorystycznym odpowiada Biuro Zwalczania Terroryzmu Centralnego Biura Śledczego. Jego szefem jest podinspektor Jakub Tyszkiewicz. Do niego proszę zwracać się z pytaniami, dlaczego podlegli mu funkcjonariusze nie zapobiegli próbie zamachu.

      Krzeptowski pstryknął guzikiem pilota.

      – Kutasina – powiedział.

      – Zabezpiecza tyły – odparł Tyszkiewicz. Starał się jednak nie oszukiwać samego siebie: atak Kozery zrobił na nim pewne wrażenie.

      – Nie rozumiem. To też jego działka. Sika do własnej zupy.

      – Nie. – Tyszkiewicz pokręcił głową ze znużeniem. Słyszał nie tylko o koneksjach Kozery. Słyszał też o jego ambicjach politycznych. Z punktu widzenia tego dupka zapewne stałoby się lepiej, gdyby zamach się odbył. Mowa na pogrzebie ofiar byłaby zapewne niezwykle wzruszająca. – Gra w swoją grę. Wydaje mu się, że w innej lidze.

      – Kretyn. Jak nam się nie uda, wszyscy popłyniemy.

      Krzeptowski nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo się mylił.

      Stojący na biurku telefon zajazgotał. Sekretarka anonsowała czekającą na drugiej linii dopiero co oglądaną dziennikarkę. Jakub wykręcił się od udzielenia informacji: dobro śledztwa wymaga… itd., itp., bla, bla, bla.

      Jednocześnie wymyślał sobie od najgorszych idiotów, że zawczasu nie pomyślał o etacie dla rzecznika prasowego Biura.

      Jeszcze nie zdążył skończyć instruować sekretarki, kiedy rozdzwoniła się komórka.

      Olbrycht.

      Jakub odłożył słuchawkę stacjonarnego telefonu, położył nokię na biurku i wcisnął tryb głośnomówiący. Krzeptowski przysunął się razem z krzesłem.

      – Nie wiem, czy to cię ucieszy. Mam wyniki śledztwa powybuchowego. – W głosie Olbrychta nie słychać było nic poza zmęczeniem.

      – Mów. Niewiele jest mnie w stanie zmartwić.

      – Wątpię. Tak jak myślałem. Pentryt. Zapalnik z CTAP. Detonator naciskowy, najprostszy z możliwych.

      – Dlaczego nie odpalił?

      – Moment. Słyszałeś, co powiedziałem? Zrobienie zapalnika z CTAP wymaga dużej wprawy. Poważnego kumania tematu. To cholerstwo, jak jest mokre, nie wybucha, a jak je za bardzo wysuszyć, wybucha samo. Trzeba mieć niezłe jaja, żeby doprowadzić sprawę do końca jak należy. Rozumiesz, co mówię?

      – Rozumiem. – Tyszkiewicz uśmiechnął się półgębkiem.

      Wszystkich, którzy nie urodzili się na poligonie pirotechnicznym z zapalnikiem w zębach, Olbrycht uważał za półidiotów, w najlepszym razie nudnych dyletantów. Po prostu kochał bomby i wybuchy.

      – Powtórzę: chemik, który wyposażył naszego Mahmudka, to niezły kozak. Wariat, mówiąc wprost. Ma jaja. To niestety znaczy, że jest zdecydowany na wszystko.

      – No właśnie.

      – Co właśnie? Masz w mieście przeszkolonego wariata z bombą. A po drugie, detonator był całkowicie sprawny.

      Cisza.

      – Więc dlaczego nie doszło do wybuchu? Saleh się rozmyślił?

      – To akurat musisz ustalić sam. Może i naciskał guzik, kto wie. Z tym że nie miał szans. Kabelek zasilający transformator został naderwany. Wisiał tylko na plastikowej osłonce. Nie było zasilania, nie było impulsu, nie było wybuchu.

      Jakub spojrzał na Krzeptowskiego.

      – Przypadek? – zapytał.

      Tym razem Olbrycht nie miał gotowej odpowiedzi. A może nie chciał jej udzielić.

      – Czasami tak się zdarza. Złośliwość przedmiotów martwych.

      W oczach Krzeptowskiego Jakub dostrzegł powątpiewanie. Olbrycht nie mówił dokładnie tego, co myślał.

      – Powiedz – poprosił Tyszkiewicz.

      Olbrycht zdawał sobie sprawę, że rozmowa jest najprawdopodobniej nagrywana. Że choć teoretycznie oficjalną wagę ma pisemny raport, a to, o czym rozmawiają, to tylko przypuszczenia…

      Zbyt często jednak przypuszczenia zamieniały się w oficjalną wersję, niejednokrotnie obracającą się przeciwko przypuszczającemu. Miał zaufanie do Jakuba, szanował go za prostoduszną etykę, którą szef kierował się na co dzień. Jednak zbyt długo był w resorcie, by nie wiedzieć, ilu ludzi tylko czyha na ich potknięcie. Zapis takiej rozmowy mógł być cennym dowodem.

      Mimo wszystko zaryzykował.

      – Jeżeli miałbym na coś stawiać, powiedziałbym, że kabelek został urwany specjalnie. To tylko intuicja.

      – Kto go urwał?

      – Bombę przygotowuje chemik, ale szahid chemika nie widzi. Ma kontakt tylko z łącznikiem. W grę wchodzą trzy osoby: chemik, łącznik i sam samobójca. Jak się znam na medycynie, szahid i łącznik nie mają pojęcia o bombach. Szahid wie tylko, jak zainicjować wybuch. Jeżeli ktoś majdrował przy kabelkach, to chemik. Samodzielnie albo na polecenie szefa, wszystko jedno.

      Jakub pomyślał, że to niezupełnie wszystko jedno, ale jego wątpliwości nie miały dla Olbrychta najmniejszego znaczenia.

      – Dobra. – Dowiedział się jednocześnie całkiem sporo i bardzo niewiele. Tak często bywa: im więcej odpowiedzi, tym więcej dalszych pytań. – Dzięki. Wracajcie do fabryki. Oczywiście chcę pisemny raport.

      – Będzie – odparł Olbrycht i rozłączył się.

      Tyszkiewicz wstał z fotela. Prezenter w telewizji zapowiadał nadejście jeszcze wyższych temperatur. Jakby w zgodzie z tym twierdzeniem upał za oknem narastał. Pokój wydał się mniejszy niż choćby jeszcze przed kwadransem. Krzeptowski przez chwilę przyglądał się nadal leżącemu na biurku aparatowi, po czym odezwał się:

      – Komuś zależało, żeby zamach wyglądał całkowicie prawdziwie, ale żeby do niego nie doszło.

      – Ktoś ci przychodzi do głowy?

      – Nie bardzo. – Krzeptowski wstał, podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Wczesne popołudnie miasta jeszcze pamiętającego wczorajszy sukces. I dzisiejsze zamieszanie. Media nie wiedziały, któremu z tych wydarzeń nadać wyższy priorytet.