– Ruch drogowy to w tej chwili najmniejsze zmartwienie.
Jakub mógł się założyć, że dyrektor myśli już o czymś innym. Znał go trochę.
– Czy… – wahanie – możemy przyjąć, że zamachowi udało się zapobiec dzięki przytomności umysłu i profesjonalizmowi funkcjonariuszy? Tych dwóch z prewencji?
Bingo. Gra nader łatwa do rozszyfrowania: prasa z pewnością szturmowała już drzwi generalskiego gabinetu.
– Jeszcze nie mam pełnego obrazu sytuacji. Nie rozmawiałem z nimi. Jadą w tej chwili na Rakowiecką, za chwilę ich przesłucham.
– Ale nie możemy tego wykluczyć?
– Nie. – Jakub nie miał nic przeciwko temu, by uwaga mediów koncentrowała się na policjantach z patrolu. Im więcej spokoju w jego pracy, tym lepiej. Nie wspomniał o tym, że do pełnego sukcesu brakuje jednak meldunku o pomyślnym rozbrojeniu bomby. – Moim zdaniem zachowali się bardzo dobrze i kompetentnie. Nie pozwolili uciec człowiekowi, który miał na sobie pokaźną ilość materiałów wybuchowych i najprawdopodobniej chciał je zdetonować.
– Bardzo dobrze. – W głosie szefa Biura zabrzmiało niemal odprężenie. – To znaczy niedobrze, że doszło do próby zamachu, ale dobrze, że nie doszło do zamachu. Rozumie pan?
– Tak. – Jakub zamknął oczy. Ekwilibrystyka, której musieli dokonywać członkowie elit władzy, zawsze wzbudzała w nim mieszaninę obrzydzenia i podziwu.
– Proszę meldować o postępach śledztwa. Rozumiem, że przesłucha pan domniemanego zamachowca?
– Niezwłocznie.
– Meldunek co godzinę.
Trzask zakończenia połączenia rozległ się niemal równo z ostatnią kropką. Może nawet nieco przed. Dyrektor doprowadził wojskowy, lapidarny styl komunikacji z podwładnymi niemal do perfekcji.
Nim Jakub zdążył włożyć komórkę do kieszeni i odwrócić się w odpowiedzi na dochodzące z tylnego siedzenia kobiece westchnienie, nieśmiertelny riff rockowego klasyka rozległ się ponownie. Dzwoniący tym razem był ukryty za lakonicznym komunikatem „numer prywatny”
Wiedząc, że na pewno nie przyniesie to nic miłego, Jakub ponownie odebrał połączenie.
– Mówi Sokołowski – rozległ się autorytatywny głos.
Jakub w pierwszej chwili nie skojarzył ani głosu, ani nazwiska.
– Kto? – zapytał odruchowo.
– Minister spraw wewnętrznych. – Niemal słychać było, że rozmówca gryzie się w język, by nie dodać czegoś ostrzejszego.
– Ach tak. Dzień dobry. – Tyszkiewicz westchnął i na użytek Krzeptowskiego przewrócił oczami.
Alfę zniosło nieco z pasa. Krzeptowski opanował chichot i wrócił na właściwy tor jazdy.
– Słyszałem, że współpracuje pan z ABW.
To nie było pytanie. Od momentu przyjęcia oferty Kozery przez Tyszkiewicza nie minęło więcej niż pięć minut. Minister należał do osób dobrze poinformowanych, co zresztą całkiem nieźle o nim świadczyło.
– W pewnym zakresie – odparł Tyszkiewicz ostrożnie.
Już wiedział, w co się wpakował. ABW nie podlegało ministrowi, a bezpośrednio premierowi. Walka polityczna odbywała się na różnych poziomach. Ministra nie obchodził zamach. Przede wszystkim dbał o niewpuszczanie obcych na własne terytorium.
– Proszę bardzo ten zakres ograniczyć. Do minimum, jeżeli się da.
– Jednak w tym akurat wypadku…
Tyszkiewicz na plecach czuł niemal oddech kapitan Potockiej. Nie miał żadnej pewności, czy nie słyszy ona słów wypowiadanych przez ministra. Szybko doszedł jednak do wniosku, że w gruncie rzeczy niewiele go to obchodzi.
– Proszę bardzo pilnować rozdziału kompetencji. – Głos był twardy i ostry. Czas próśb się skończył. Nadszedł czas wydawania poleceń.
– Mieliśmy najprawdopodobniej do czynienia z próbą zamachu samobójczego. To pierwszy taki przypadek w Polsce. Rzeczywiście nie doszło do tragedii, ale po pierwsze nie wiemy, z jakich przyczyn, a po drugie nie mamy żadnej pewności, czy to odosobnione zdarzenie. Może już w tej chwili następny zamachowiec odmawia ostatnią modlitwę przed śmiercią?
– Proszę nie dyskutować… – Głos przeszedł w wysokie rejestry.
– Najważniejsze jest wyeliminowanie zagrożenia, upewnienie się, że tysiącom ludzi nie grozi niebezpieczeństwo. Takie jest moje podstawowe zadanie. – Jakub poprawił się w fotelu. Czekał na reakcję, spodziewając się najgorszego. Jak zwykle poniewczasie uświadomił sobie, że być może powiedział o pół zdania za dużo.
Ale nie doczekał się riposty. W końcu zorientował się, że rozmówca przerwał połączenie.
Przez dłuższą chwilę w samochodzie panowała przerywana śródmiejskim gwarem cisza. Krzeptowski przygryzł wargi. Wiedział z doświadczenia, że co najmniej połowa kłopotów jego i Tyszkiewicza jest spowodowana chroniczną nieumiejętnością ugięcia karku w odpowiednim momencie.
– Dojechaliśmy – radio zagadało nieco zniekształconym głosem szefa oddziału AT.
Jakub wziął mikrofon.
– Będę za trzy minuty.
– Jeżeli mogę – rozległ się głos za jego plecami. Miękki, głęboki, poruszający alt.
Jakub niemal zapomniał o siedzącej na tylnym siedzeniu pasażerce.
– Proszę – odparł.
– Jeszcze nie wiemy, kto to dokładnie jest. Ale raczej na pewno nie mamy do czynienia ze zwykłym przestępcą…
– Oczywiście. – Jakub się odwrócił.
Zielone oczy patrzyły na niego uważnie. Tyszkiewicz poczuł dreszcz na karku.
– Dla niego walka się nie skończyła. Nie udało mu się zdetonować ładunku, ale to nie znaczy, że zrezygnował z zadawania strat.
– To znaczy?
– Nawet w celi może rzucić się na pańskich ludzi i próbować wyrwać im broń. Może walczyć głową. Kajdankami. Jeżeli jest chory, rozdrapie skórę, wsadzi sobie palec w tyłek i z krwią wymieszaną z kałem pod paznokciami zaatakuje strażnika, by go zarazić.
Jakub słyszał o tym. Czytał amerykańskie opracowania. Wtedy trochę nie dowierzał.
Samochód stanął. Byli na dziedzińcu ministerstwa.
– Więc?
– Proponuję, by na razie go nie rozkuwano.
– To się da załatwić.
Jakub wysiadł. Kobieta wysiadła również i stanęła przed podinspektorem. Zdecydowanym ruchem wyciągnęła dłoń.
– Nie było okazji się przedstawić – powiedziała. – Kapitan Katarzyna Maria Potocka. Zastępca dyrektora Centrum Antyterrorystycznego. Sporo o panu słyszałam. Sporo dobrego.
Krzeptowski trzasnął drzwiami o wiele mocniej, niż to było konieczne.
9
Telefon zadzwonił chwilę później.
Głos Olbrychta był nieco przytłumiony, ale dało się nim wyczuć coś w rodzaju