Z biegiem czasu znaki rozliczeniowe zaczęły przypominać dzisiejsze pieniądze, nawet wpisywano na nich nominał. W określonych miejscach można było je wymienić na towary. „W Dzikowie było najwięcej kwitów miejscowego dworu, były jednak i z sąsiednich” – wspominał Jan Słomka. „Podniszczone kwitki, których drudzy obawiali się już przyjmować, niesiono najczęściej do propinacji i płacono nimi za wódkę, propinator [producent i sprzedawca wódki] bowiem, mając z kancelarią dworską częstszą styczność, mógł je tam najłatwiej wymienić na nowe”186. Kwitami dokonywano również transakcji w lokalnym młynie, spichlerzu, płacono za sól czy narzędzia w karczmie, która wówczas pełniła między innymi funkcję sklepu187.
Lokalna waluta miała z punktu widzenia dworu jedną podstawową zaletę: przywiązywała poddanych do pana. Emitując własny pieniądz, pan miał czym płacić za to, co było dla niego najcenniejsze: ludzką pracę. Jeśli ktoś uciułał dodatkowy grosz, to i tak on do pana wracał. W ten sposób lokalna gospodarka kręciła się wokół dworu, sam pan zaś, dzięki kapitałowi zdobytemu ze sprzedaży zboża, podpinał się do ponadlokalnych sieci wymiany i zależności. Pieniądz oficjalny, który nadawał bieg jego życiu, był dla włościan niedostępny. Oni żyli i pracowali w zaklętym kręgu dominium, lokalnej ojczyzny, prywatnego folwarku i prywatnego pieniądza.
Tylko nielicznym udawało się wyrwać z tego błędnego koła. „Mój dziadek Jan uwolnił się z folwarcznej zależności – wspominał malarz Wilhelm Sasnal. – Kiedy był jeszcze na folwarku, często się zdarzało, że pan wypłacał pensję nie w gotówce, tylko w przeciętych kartach do gry, na których wypisywał odpowiedni nominał. Płaciło się tymi kartami w sklepie, a pan regulował potem należność u właściciela. Dziadek podrabiał te karty, i to bardzo skutecznie […]. Mój ojciec mówi, że jeżeli gdzieś w rodzinie szukać talentu plastycznego, to u dziadka”188.
Na Rusi Czerwonej w XVII wieku cena za człowieka wynosiła od stu do trzystu złotych. Woła pociągowego można było kupić za trzydzieści złotych189. Innymi słowy, człowiek wart był tyle, ile trzy do dziesięciu wołów. Ale wartość żywego towaru szacowano różnie. Na przykład parobek Marcin ze wsi Jabłkowo został odstąpiony przez pana Andrzeja Garczyńskiego w zamian za jednego konia190. Krystiana z rodziną ze wsi Klonowiec oraz kilka innych osób wymieniono na małżeństwo Jakuba i Ewę ze wsi Żydowo oraz trzydzieści sztuk owiec191.
Życie poddanych i bydła było powiązane nie tylko przez wartość pieniężną ich głów, ale też przez kierat pracy, do której zostali wciągnięci. Niektórzy zwracali uwagę na to, że pan bardziej dba o zwierzęta niż o ludzi. Pawlikowski: „Czyliż wół nie ma więcej nas nad sobą baczności [uwagi], bo wół po zachodzie słońca nie ciągnie pługu lub gdy go widzą zmachanego, zdejmują zeń jarzmo, a ludzi utyskującego głosu słuchać nie chcą?”192. Jarzmem nazywano wówczas uprząż roboczą, w którą wsadzano bydło, gdy pracowało w polu.
Człowiek był nim spętany mocniej niż zwierzęta. Granice dnia roboczego wyznaczały z jednej strony wschód i zachód słońca, a z drugiej – wydolność fizyczna bydła. Bućkiewicz tłumaczył, żeby nadmiernie go nie poganiać, bo „godzina nagłego, zwłaszcza w upał, ruchu może albo zabić, albo zniszczyć wołu. Lecz z drugiej strony potrzeba i na to zwrócić uwagę, że wół, jako przeżuwające bydlę, po pewnym przeciągu czasu potrzebuje chwili swobodnej do przeżuwania […]. Potrzeba tedy, po pewnym przeciągu roboty dać wypoczynek wołom”193. Rytm pańszczyźnianej robocie nadawała wydajność zwierząt, do której musiał dopasować się człowiek.
Hubert Vautrin: „Gdy chłop polski popędza swe woły, sam popędzany jest z tyłu pałką. Rogatą parę kij wprawia w ruch, ale odziane zwierzę [chłop] jest bardziej uparte. Znajdzie tysiące sposobów, aby uczynić bezużytecznym bicz swego tyrana”. I dalej: „Rolnik, który nie może mieć własności, nie pragnie dojść do nabycia czegoś. Skoro nie pracuje dla siebie, leży w pewnym sensie w jego interesie, by pracował źle”194. Człowiek pozbawiony własności i możliwości poprawy swojego położenia walczyć może jedynie o moment odpoczynku. Spór o czas pracy jest jedynym sposobem, by pańszczyźniacy mogli zawalczyć o swoje. Nie jest to bynajmniej wynalazek XIX wieku, epoki dymiących kominów i fabryk, ale kolejna współczesna cecha pańszczyźnianego świata.
O tej walce opowiada najstarsze świadectwo literackie opisujące relacje w pańszczyźnianej robocie – wiersz napisany w połowie XV wieku przez anonimowego szlachcica: „Chytrze bydlą z pany kmiecie, / Wiele się w jich siercu plecie: / Gdy dzień panu robić mają, / Częstokroć odpoczywają”. I dalej: „Wprzągają chory dobytek, / Chcąc zlechmanić [zmarnować] ten dzień wszytek” […]. / Gdy pan przydzie, dobrze orze – / Gdy odydzie, jako gorze”195. Choć wiersz ten nazwano później Satyrą na leniwych chłopów, to włościanie wcale nie są tutaj opisani jako leniwi, ale przebiegli. Chytrze bydlą, czyli sprytnie postępują. W polszczyźnie „bydło” wywodzi się od słowa „być” i oznaczało niegdyś „byt”, „stan”, „egzystencję”196. Takie bydlenie, taki sposób bycia, był jedyną metodą przetrwania pod jarzmem nowożytnej niewoli.
Jeszcze w wieku XV, gdy położenie chłopów pozostawało względnie dobre, ich przebiegłość budziła respekt panów. Wraz z ekspansją pańszczyzny bydlęcy los stał się metaforą poniżenia i pognębienia – zbydlęcenia w sensie współczesnym. Jego wyrazem stały się tak zwane kurne chaty, czyli domy bez kominów. Mieszkania pańszczyźniaków składały się najczęściej z trzech części: sieni, czyli korytarza, który prowadził do komory (małej spiżarni) oraz do izby. Miały zwykle między trzydzieści pięć a osiemdziesiąt metrów kwadratowych. Niskie, sięgały około stu osiemdziesięciu centymetrów. Drewniane podłogi były rzadkością, standardem – gliniane klepiska. W izbie lub sieni z domownikami mieszkały kury, świnie, cielęta, owce czy kozy. W środku izby znajdował się piec oraz zapiecek, gdzie spali niektórzy z domowników. Nie było stołów – jadano na ławach. Młodzi latem sypiali w stodołach, a zimą – w oborach197.
Ciała pracujące smagane były batem, ciała mieszkające w kurnych chatach – dymem. Stanisław Pigoń: „W pierwszej izbie stał piec piekarski, a przed nim otwarta nalepa [płaska płyta przy piecu, przypiecek]; tu się zakładało ogień. Z pieca chlebowego, zarówno jak z ogniska na nalepie dym unosił się swobodnie na izbę. Układał się tam w grubą warstwę odgórną, dolna część izby, najwyżej na jeden metr, wolna była o tyle o ile od dymu. […] Podczas palenia można było w izbie stać czy chodzić, tylko chyląc się nisko, bo dym i tak dławił i gryzł w oczy”. Nawet w domach poddani musieli chodzić zgięci w pół, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Dalej Pigoń: „Uchodził dym z izby na strych otworem w powale, dymnikiem, głównie zaś do sieni drzwiami, które w tym celu musiały stać otworem. W lecie nie było z tym biedy, ale w zimie mróz wdzierał się do izby, kąsał w nogi, dojmował w ręce”