„Sympatyczność” ojca roztopiła się w słońcu i przerodziła w depresję. Miał wprawdzie niezłe pomysły, ale żeby biznes przynosił zyski, trzeba umieć się sprzedać. A żeby skutecznie sprzedawać, trzeba albo mieć wgląd w umysły potencjalnych klientów i wiedzieć, czego chcą, albo mieć taką charyzmę, że ludzie zapragną kupić wszystko, co sprzedajesz.
Ojciec nie miał żadnej z tych cech. Lubił chodzić wcześnie spać, wymyślać kalambury i powtarzać wyświechtane frazy (jego ulubiona, po dziś dzień, to: „Nawet zepsuty zegar dwa razy na dobę pokazuje właściwą godzinę”). Między rodzicami wybuchały niezliczone awantury, bo ojciec za wolno prowadził albo znowu przysnął na proszonej kolacji. „Dawałem tylko odpocząć oczom” – tłumaczył się.
Konto jego agencji wiecznie świeciło pustkami – i miał o to do siebie pretensje. Prowadziliśmy absurdalny codzienny dialog: ja pytałam, jak mu minął dzień, a on odpowiadał wstydliwie, że „miał dużo na głowie”. Już wtedy zdawałam sobie sprawę, że to nieprawda, a w kłótniach rodziców chodziło tak naprawdę nie o wolną jazdę autem, lecz o to, że ojciec w ogóle żył na zwolnionych obrotach.
Matka była jego przeciwieństwem: towarzyska, charyzmatyczna, pewna siebie i zdolna sprzedać, co tylko zechciała. Lubiana i ładna, w liceum zwyciężyła w głosowaniu na najlepiej ubraną, potem zrobiła dyplom z handlu na uniwersytecie stanowym w Ohio. Interesowała się wszelkimi nowinkami: ostatnimi trendami w modzie, najpopularniejszymi restauracjami. Zamieniła nasz domowy salon w galerię i aranżowała wystawy obiecujących artystów. Ze swoją wspólniczką otworzyła cieszący się powodzeniem butik z damską odzieżą, który stał się czymś w rodzaju klubu – kobiety przychodziły do niego tyleż kupować, co poplotkować. W Miami panuje klimat tropikalny monsunowy, ale ponieważ wewnątrz było zawsze lodowato od klimatyzacji, jej klientki robiły zapasy kaszmirowych swetrów.
Dorastałam w świecie mamy. Kiedy nie przesiadywałam w butiku, chodziłam z nią na przeszpiegi do domów towarowych, sprawdzić, co słychać u konkurencji. W wieku ośmiu lat, podczas gdy inne dzieci łamały nogi czy ręce na boisku, ja doznałam kontuzji sklepowej: razem z bratem dokazywaliśmy w dziale z damską odzieżą sportową Burdine’s i mobilna kasa przewróciła się i złamała mi nadgarstek.
Zakupy były jedynym tematem, który wałkowaliśmy do znudzenia, a nawet stanowiły źródło mądrości. „Jeśli nie jesteś zachwycona, nie kupuj” – mawiała babcia. Nasza handlowa wersja buddyjskiego koanu brzmiała: „Dlaczego ciuch przyniesiony ze sklepu do domu nigdy nie wygląda już tak dobrze, jak w chwili zakupu?”.
Gdy nadszedł czas wyboru motywu przewodniego na moją bat micwę, zrezygnowałam z oklepanych wówczas: tenisa, podróży kosmicznych czy hawajskiego luau, i wybrałam zakupy. Był to jedyny temat, który znałam na wylot. Zrobiłyśmy z mamą kartki z nazwiskami w kształcie kart kredytowych i zleciłyśmy organizatorowi przyjęcia wykonanie ozdób na stoły z toreb z Bloomingdale’s i Neiman Marcus. Nie krył zaskoczenia, ale nikt w mojej rodzinie nie uważał tego za szczególnie ekstrawagancki sposób świętowania wejścia w dorosłość.
Rodzice uznali jednak, że nie stać nas na tę imprezę. Rzadko zdarzało się, że mama ujawniała złe wieści, ale tym razem zawołała mnie do swojej sypialni i oznajmiła, że może uroczystość trzeba będzie odwołać z braku funduszy (koniec końców znaleźliśmy tańszy lokal).
Życie „na poziomie” umożliwiał nam ojciec mojej matki, który pokrył większość wydatków związanych z przyjęciem i sfinansował nam nowy dach. Choć dziadek, podobnie jak ojciec, był synem biednych imigrantów, to w przeciwieństwie do niego umiał dogadywać się z ludźmi, dobijać targu i zarabiać pieniądze.
Dziadek łożył na prywatne szkoły, gdzie przestawałam z potomkami florydzkich krezusów. Niektórzy z moich kolegów z klasy mieszkali w nadbrzeżnych rezydencjach na Miami Beach, które wynajmowali ekipom filmowym i telewizyjnym. Niektórzy na szesnaste urodziny dostawali porsche. Kiedy pewnego razu mama przyjechała po mnie do szkoły swoją toyotą, jeden chłopiec zapytał z drwiną: „To auto twojej gosposi?”.
Nigdy nie wątpiłam w zasadność tej kosmologii. Wymyśliłam sobie, że będzie dla mnie najlepiej, jeśli poślubię chirurga plastycznego. (Inny babciny aforyzm: „Tak samo łatwo zakochać się w biedaku, jak w bogatym”).
Wtedy nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy, ale moje życie zmieniło się z chwilą, gdy odkryłam książkę The Official Preppy Handbook[2] – satyryczny przewodnik po obyczajach WASP-ów[3], dziedziców wielkich fortun ze Wschodniego Wybrzeża. Opisywał świat, w którym ludzie mieli setery irlandzkie, jeździli na narty do Gstaad i nosili paski z kaczymi motywami („Im mniej przedmiot ma wspólnego z kaczkami, tym usilniej prosi się o kaczą ozdobę”).
Przed przeczytaniem książki prawie nie zauważałam istnienia Amerykanów niebędących Latynosami, Żydami czy Afroamerykanami. Także estetyka WASP-ów była mi obca: kto by pomyślał, że dobrze mieć używane meble?
Wiedziałam, że nie jestem preppy. Nie znałam nikogo o przezwisku Skip albo Bink[4] (choć miałam kolegę Kubańczyka, na którego wołaliśmy Alfonso). Trochę żeglowałam, ale nasz dom nie był usłany pudełkami papierosów wygranych przez ojca w regatach.
Książka potwierdziła za to moje podejrzenie, że jest mnóstwo rzeczy, o których w mojej rodzinie się nie mówi. Sens życia codziennego – nawet mojego – mógł zostać odczytany i wydobyty na światło dzienne. Nasze ubrania, dywany, używane przez nas słowa, rzeczy porozrzucane po domu – układały się w pewną plemienną mapę.
Nigdy nie rozważaliśmy, do jakiego plemienia należymy, a nasza religijność była ograniczona do minimum. (Na mojej „zakupowej” bat micwie podaliśmy koktajl z krewetek). Za to kiedy wchodziłam z rodzicami do restauracji, potrafiłam wskazać kobiety, które były znajomymi mojej mamy, nawet jeśli nigdy przedtem ich nie spotkałam. Miały takie same twarze, stroje i fryzury, jak my. Większość ich rodziców lub dziadków przybyła do Ameryki z tego samego, bliżej nieokreślonego rejonu Europy mniej więcej w tym samym czasie. Jak gdyby całe białoruskie wsie przetransportowano na południe Florydy, a ich potomkowie umawiali się na kolacje w tych samych włoskich knajpach.
Wtedy sobie tego nie uświadamiałam, ale pragnęłam mieć coś w rodzaju Preppy Handbook o swoim życiu, który objaśniłby nasze talizmany, ubiory i zwyczaje. Chciałam poznać niewidzialny sens tego wszystkiego – od ciuchów przez to, dlaczego wszyscy mówiliśmy z quasi-nowojorskim akcentem, po wiedzę, skąd dokładnie pochodziliśmy. Ale jak mogłam zajmować się antropologią własnego życia? Nie byłam nawet wiarygodnym świadkiem czyjegoś runięcia do basenu.
Z wiekiem zaczęłam bardziej ufać swojemu rozumowi. Na lotnisku przed wylotem do domu po licealnej wycieczce – sfinansowanej przez dziadka – natrafiłam w hali odlotów na męża kuzynki. Tylko że zamiast z kuzynką i ich dwoma synami był tam z ładną blondynką i jasnowłosym kilkulatkiem. Na mój widok wpadł w popłoch.
– Kuzyn Neil ma drugą rodzinę! – oznajmiłam mamie po powrocie do Miami.
– Niemożliwe – odparła. (Kuzynka i jej mąż wkrótce się rozwiedli, bez nacisków z mojej strony).
Kiedy zasmakowałam w odkrywaniu prawdy, nabrałam ochoty na więcej. Zaczęłam czytać należące do mojej mamy powieści szpiegowskie o zimnej wojnie i marzyć o posiadaniu wnikliwego intelektu, dzięki któremu będę łamać szyfry i rozwiązywać zagadki kryminalne.
Cóż z tego, że nie potrafiłam nawet śledzić fabuł f i l m ó w szpiegowskich, a zapamiętanie numeru telefonu albo utrzymanie czegoś w tajemnicy przekraczało moje możliwości. W wyobrażonej przyszłości pamiętałam rejestracje śmigających przede mną aut i rozpracowywałam motywy obcych agentów. CIA niechybnie pozna się na moim talencie i mnie zwerbuje.
Kiedy