Tak moja rodzina tłumaczyła los krewnych, których prawdopodobnie zapędzono do getta i wymordowano podczas Holocaustu: „Urwał nam się kontakt”.
To ekstremalnie pozytywne myślenie było w rodzinie mojej matki chyba dziedziczne. Każde pokolenie chroniło następne przed złymi wieściami. Po raz pierwszy zauważyłam to na przyjęciu z okazji czterdziestych urodzin mojego ojca, kiedy miałam sześć lat. Świętowaliśmy w domu w Miami, mieście, w którym się wychowywałam. Goście przechadzali się z drinkami po patio, wokół basenu, a ja byłam w środku, gdy usłyszałam plusk i zobaczyłam dziwne poruszenie.
– Co się stało? – zapytałam mamę.
– Nic takiego – zapewniła mnie.
Żeby było jasne: moja mama była kochająca, serdeczna i pełna jak najlepszych intencji. Rozpostarła nade mną parasol ochronny. Podejrzewam jednak, że byłabym dziś kimś innym – może pracowałabym w innym zawodzie? – gdyby powiedziała wprost: „Larry Goodman się upił i wpadł do basenu”. Mogłybyśmy stwierdzić zgodnie, że złe rzeczy czasem się zdarzają, a ja jestem ich wiarygodnym świadkiem.
Zamiast tego nabrałam przekonania, że wszystko, co złe, dzieje się w niewyraźnym dalekim wymiarze, zawsze o patio stąd. Jeśli nie będziesz się zbytnio przyglądać, to tak, jakby się nic nie wydarzyło.
Ten pogląd na życie łatwo było utrzymać w Miami. Miasto jest wiecznie skąpane w słońcu, a tamtejsze powietrze dosłownie „ma w sobie coś”; Miami rozkwitło bowiem dopiero w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, wraz z upowszechnieniem się klimatyzacji. Po wielu latach, gdy moi przyszli teściowie zwiedzali jeden z najstarszych domów w tym mieście – obecnie część stanowego skansenu – zauważyli, że pochodzi z tego samego okresu, co ich dom w Londynie.
Ludzie często reagują zdziwieniem na wiadomość, że spędziłam dzieciństwo w Miami. Sądzą, że to miasto emerytów. Ci skupiają się jednak na Miami Beach, wąskiej wysepce u wschodniego wybrzeża miasta. Większość mieszkańców żyje w skwarnej, mało reprezentacyjnej części Miami.
Pierwszy dom, który kupili rodzice, został wybudowany na miejscu sadu mangowego. Mangowce nadal tam rosły – owoce z plaskiem rozbijały się o maski naszych samochodów i rujnowały lakier. Nasz dom, tak jak inne w okolicy, był betonowy, klimatyzowany i miał chronić przed salamandrami, włamywaczami oraz pogodą. Od czasu do czasu kanałami wentylacyjnymi wpełzał do środka niegroźny czarny wąż. Prawie nie widywaliśmy plaży.
Niemal wszyscy w Miami skądś przyjechali. Nasi kubańscy sąsiedzi nie mieli wątpliwości, że niebawem powrócą do Hawany. Większość przyjaciół rodziców mówiła z brooklińskim albo nowojorskim akcentem. Udawaliśmy, że południowa Floryda ma te same pory roku, co Nowy Jork, choć na zdjęciach ze sklepowym Świętym Mikołajem jestem opalona i w szortach.
Brak zaszłości historycznych i otoczka nadziei na lepszy los doskonale nam w Miami odpowiadały. Kiedy mama musiała przekazać nam jakąś nieprzyjemną wiadomość – na przykład, że któryś znajomy ma raka – wsuwała ją ukradkiem między zapowiedź, co będzie na kolację, a relację z próby cheerleaderek. Zła wieść przemykała tak szybko, że miałam wątpliwości, czy faktycznie ją usłyszałam.
Były lata osiemdziesiąte, apogeum amerykańskiego boomu rozwodowego, więc co rusz dowiadywałam się, że jakieś zaprzyjaźnione pary się rozstają, ale nigdy nie wiedziałam dlaczego. Rodzice nie rozgadywali się na temat osób, które znali, ani nie omawiali relacji między naszymi krewnymi. Pewnego razu zauważyłam, że szepczą o ciotce alkoholiczce, ale gdy poprosiłam o szczegóły, nabrali wody w usta (po latach się dowiedziałam, że po pierwszej Krwawej Mary ciotka wygłaszała antysemickie monologi).
Takie opowieści nie były, jak uważano, odpowiednie dla dziecięcych uszu. Zresztą prawie nic nie było. Wydarzenia na świecie, nowe ciuchy i wakacje opisywaliśmy ogólnikowymi: „straszne”, „wygląda ślicznie” albo „świetnie się bawiliśmy”. Ludzie, których lubiliśmy, byli „fantastyczni” (jedna z koleżanek mojej mamy nazywała ładne kobiety pychotkami); ci nielubiani – „irytujący”; ktoś, kto rozwodził się nad jakimś tematem, był „nudny” albo „niepoukładany” (później zrozumiałam, że ci „nudziarze” silili się na intelektualizm).
Rodzice nie byli oczywiście moim jedynym źródłem informacji. Wiedziałam o AIDS, więźniach politycznych oraz o tym, że kolumbijskie kartele narkotykowe mordują ludzi w Miami. Czytałam książki, których bohaterowie mieli przeszłość, życie wewnętrzne, nie byli jednowymiarowi. Ale jako posłuszne najstarsze dziecko wierzyłam też, że prawdziwe jest to życie, które dzieje się w domu. A w naszym domu nie dedukowało się, nie analizowało własnych przeżyć, nie spekulowało na temat innych. Nie omawialiśmy też naszej historii, przynależności etnicznej ani klasy społecznej. Już sama wzmianka o skomplikowanych prawdach wprawiała wszystkich w dyskomfort. Była jak stwierdzenie, że Larry Goodman wpadł do basenu.
Kiedy podrosłam, nabrałam przekonania, że specjalna, dojrzała rozmowa o życiu toczy się wtedy, gdy mnie nie ma, albo że cały ten small talk to preludium do dnia, w którym nareszcie siądziemy i wszystko sobie wyjaśnimy. Ulżyło mi, kiedy z kolejnych wypraw do supermarketu mama zaczęła przywozić do domu tomy kiepskich encyklopedii. W końcu można się było czegoś dowiedzieć (czasem musieliśmy czekać na dostawę niektórych popularniejszych woluminów, na przykład z hasłami na literę „S”).
Ironia polega na tym, że moje dzieciństwo było niczym zacieranie śladów przestępstwa, którego nie popełniono. Jestem przekonana, że Larry Goodman wydostał się z basenu bez żadnych obrażeń. Przypuszczalnie nie miał nawet problemów z alkoholem. Przeważnie za zasłoną dymną wesołkowatości i dobrych wieści nie kryło się nic strasznego.
Rodzice mieli jednak jeden mroczny sekret: nie byliśmy bogaci. W odróżnieniu od wielu swoich znajomych nieustannie martwili się o pieniądze. Nikt rozsądny nie nazwałby nas też biedakami. Ale takie towarzyszyło nam poczucie, bo byliśmy uczepieni dna górnej klasy średniej.
Finanse miały w Miami olbrzymie znaczenie. Bez względu na ogładę towarzyską czy nawet zatargi z prawem majętność zapewniała status społeczny i aurę tajemniczości. (Floryda zawsze działała jak magnes na ludzi „z nadmiernym pragnieniem szybkiego wzbogacenia się przy minimalnym wysiłku fizycznym”, jak ujął to ekonomista John Kenneth Galbraith).
W latach osiemdziesiątych Miami stawało się powoli jednym z miast w Ameryce o największych nierównościach społecznych. Znajomi rodziców posprzedawali swoje pierwsze domy koło nas i wybudowali większe bliżej zatoki, z minibarem i kortami tenisowymi. Niebawem zaczęli stroić się na bale charytatywne i jeździć mercedesami, a w wakacje uciekali przed upałem do Kolorado.
Moja rodzina, tkwiąca wśród mangowców, była zdezorientowana. Skąd się brały te wszystkie pieniądze? Jak wchodziło się w posiadanie czegoś takiego jak bank, co uczyniło kilku znajomych rodziców?
Ojciec był człowiekiem starej daty. Urodził się w Brooklynie tuż przed drugą wojną światową, w imigranckiej rodzinie robotniczej, która mieszkała po sąsiedzku z krewnymi o imionach takich jak Gussie, Bessie i Yetta. Jego ojciec, Harry, przerwał naukę w wieku dwunastu lat i zaczął rozwozić gazety – najpierw konną dorożką, a później półciężarówką, najczęściej z papierosem w ustach. Pewnego razu mój nastoletni ojciec przyszedł po szkole pomóc mu w pracy. Dziadek leżał martwy na przyczepie, na stercie gazet – zmarł na zawał serca.
Ojciec zaliczył kilka lat w college’u, potem imał się różnych prac w branży produkcji telewizyjnej. Kiedy mama poznała go w Nowym Jorku na randce w ciemno, zobaczyła przystojnego, dojrzałego mężczyznę, który do pracy wkładał garnitur i – w przeciwieństwie do chłopców, z którymi się ostatnio spotykała – był sympatyczny.
Nie pomyliła się. Ale w swoim optymizmie zupełnie nie zauważyła