Jednakże nauka ukazuje też wiele dobrych stron czterdziestki. Braki w przetwarzaniu informacji nadrabiamy dojrzałością, wnikliwością i doświadczeniem. Lepiej niż młodsi koledzy pojmujemy sens różnych sytuacji, kontrolujemy własne emocje, rozstrzygamy konflikty i rozumiemy innych. Umiejętniej rozporządzamy pieniędzmi i dochodzimy przyczyn rozmaitych zjawisk. Jesteśmy delikatniejsi i bardziej uprzejmi. A także, co zasadnicze dla naszego szczęścia, stajemy się mniej neurotyczni.
Współczesna neuronauka i psychologia w dodatku potwierdzają to, co Arystoteles powiedział dwa tysiące lat temu, gdy ludzi „w sile wieku” opisywał jako tych, którzy będą mieli „cechy charakteru pośrednie między usposobieniem starych i młodych, pozbawieni przesady jednych i drugich (…) nie będą ani wszystkim ufać, ani wszystkim okazywać swej nieufności, lecz raczej będą wszystkich oceniać zgodnie z rzeczywistością”[1].
Zgadzam się. Udało nam się nareszcie czegoś tam się nauczyć i to rozwinąć. Całe życie czuliśmy się jak odmieńcy, a teraz uświadamiamy sobie, że jest w nas więcej tego, co ogólnoludzkie. (Według mojej nienaukowej oceny to, co w nas stadne, odpowiada za dziewięćdziesiąt pięć, a to, co jednostkowe, za pięć procent naszej natury). I podobnie jak my, większość ludzi koncentruje się na samych sobie. Przełom, jakiego doświadczamy po czterdziestce, polega na przejściu od „wszyscy mnie nienawidzą” do „w zasadzie jestem im obojętny”.
Za następnych dziesięć lat nasze odkrycia z okresu po czterdziestce będą niechybnie trącić naiwnością („Mrówki widzą cząsteczki!” – powiedział mi ktoś na studiach). Nawet teraz ta dekada przypomina czasem owe sprzeczności, które istnieją równolegle w naszych umysłach: wreszcie potrafimy rozszyfrować dynamikę interpersonalną, ale nie jesteśmy w stanie zapamiętać dwucyfrowej liczby. Osiągnęliśmy – lub lada dzień osiągniemy – swój życiowy rekord, jeśli chodzi o zarobki, lecz nagle rozsądnym pomysłem wydaje się botoks. Dochodzimy do szczytu swojej kariery zawodowej, ale też widzimy, jaki będzie jej finał.
Jeśli lata po czterdziestce wprawiają nas dziś w oszołomienie, to dlatego, że weszliśmy w wiek dziwnie pozbawiony punktów orientacyjnych. Dzieciństwo i dorastanie składają się z samych takich punktów: rośniesz, przechodzisz do kolejnych klas, dostajesz pierwszej miesiączki, robisz prawo jazdy, dyplom. Jako dwudziesto- i trzydziestolatka romansujesz z potencjalnymi partnerami, znajdujesz pracę i zarabiasz na swoje utrzymanie. Zdarzają się awanse zawodowe, dzieci i wesela. Towarzyszące temu wszystkiemu zastrzyki adrenaliny pchają nas do przodu i utwierdzają w przekonaniu, że budujemy dorosłe życie.
Po czterdziestce wciąż można zdobywać stopnie naukowe, zmieniać pracę, kupować mieszkania i wychodzić za mąż, ale nie budzi to już większego zdumienia. Mentorzy, starsi i rodzice, którzy niegdyś cieszyli się z twoich osiągnięć, są pochłonięci własnym starzeniem się. Jeśli masz dzieci, teraz to ty powinnaś zachwycać się punktami zwrotnymi w ich życiu. Mój znajomy dziennikarz biadolił, że już nigdy nie będzie cudownym dzieckiem w żadnej dziedzinie (ktoś młodszy od nas obojga został niedawno powołany do Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych).
– Jeszcze pięć lat temu ludzie, których poznawałem, dziwili się: „Wow, to ty jesteś szefem?” – zwierza się czterdziestoczteroletni dyrektor telewizyjnej firmy producenckiej. Teraz przyjmują to bez emocji. – Przestałem być Wunderkind – mówi.
W jaki wiek w takim razie weszliśmy? Wciąż jesteśmy zdolni do działania, do zmian i kończenia maratonów. Ale czterdziestka ma w sobie coś nowego, coś naglącego, czego nie było przedtem – a także świadomość śmierci. Nasze możliwości wydają się bardziej ograniczone. Każdy wybór oznacza rezygnację z czegoś innego. Myślimy w kategoriach „teraz albo nigdy”. Jeśli planowaliśmy zrobić coś „pewnego dnia” – wreszcie zmienić pracę, poczytać Dostojewskiego, nauczyć się gotowania szparagów – nie powinniśmy z tym dłużej zwlekać.
Nasza nowa oś czasu pobudza do konfrontacji – nieraz bolesnej – naszego wymarzonego i faktycznego życia. Nieprawdy, które powtarzaliśmy przez lata, zaczynają brzmieć głucho. Nie ma sensu dłużej udawać, że jesteśmy kimś, kim nie jesteśmy. Po czterdziestce nie szykujemy się już do wyimaginowanego przyszłego życia ani nie gromadzimy punktów do CV. Nasze prawdziwe życie dzieje się bezdyskusyjnie teraz. Dotarliśmy do tego, co niemiecki filozof Immanuel Kant nazwał Ding an sich – rzeczą samą w sobie.
Najdziwniejsze jest to, że teraz to my piszemy książki i chodzimy na wywiadówki. Ludzie w naszym wieku tytułowani są kierownikami działu technologii i redaktorami naczelnymi. To my przyrządzamy indyka na Święto Dziękczynienia. Teraz, kiedy myślę: „Ktoś powinien wreszcie coś z tym zrobić”, uzmysławiam sobie z dreszczem, że tym kimś jestem ja.
Nie jest to łatwe przejście. Zawsze pocieszałam się myślą, że na świecie są dorośli. Wyobrażałam ich sobie w oddali, jak leczą ludzi chorych na raka i wydają wezwania do sądu. Dorośli pilotują samoloty, butelkują aerozole i czuwają nad magicznym przekazywaniem sygnału telewizyjnego. Wiedzą, czy powieść jest warta lektury i który news powinien pójść na pierwszą stronę. Od dziecka ufałam, że w razie nagłego wypadku dorośli – tajemniczy, kompetentni i mądrzy – przybędą mi na ratunek.
Nie wierzę w teorie spiskowe, ale widzę, dlaczego ludzie im ulegają. Kusząco jest myśleć, że wszystkim steruje potajemnie klika dorosłych. Rozumiem też atrakcyjność religii: Bóg to dorosły z najdłuższym stażem.
Nie wariuję ze szczęścia, że wyglądam starzej. Ale uprzytomniam sobie, że w byciu madame najbardziej niepokoi mnie sugestia, iż teraz sama jestem dorosła. Czuję się awansowana na stanowisko, które przekracza moje kompetencje.
Kim tak właściwie są dorośli? Czy w ogóle istnieją? Jeśli tak, to co konkretnie wiedzą? I jaki skok muszę wykonać, by stać się jedną z nich? Czy mój umysł kiedykolwiek zgra się z moją twarzą?
Wiesz, że niedawno przekroczyłaś czterdziestkę, kiedy…
Twój wiek wydaje ci się sekretem.
Wpadasz w zniecierpliwienie, zjeżdżając w dół kursorem w poszukiwaniu roku swojego urodzenia.
Jesteś zaskoczona, kiedy ekspedientka kieruje cię do działu z kremami przeciwzmarszczkowymi.
Ze zdumieniem dowiadujesz się, że dziecko twojej koleżanki jest już na studiach.
Ludzie są zdziwieni, kiedy wyjawiasz, że masz troje małych brzdąców.
1
Jak odnaleźć
swoje powołanie
.
Kiedy dorastałam, moja rodzina nie zajmowała się złymi wiadomościami. Babcia ze strony matki na wszystko, od rodzinnych niesnasek po konflikt izraelsko-palestyński, reagowała raźnym: „Na pewno coś wymyślą!”.
Są gorsze rzeczy, z którymi przychodzi się mierzyć w dzieciństwie niż niepohamowany optymizm. Mój los nie był nawet wyjątkowy: mnóstwo Amerykanów z klasy średniej dorasta w słonecznych, nieinwazyjnych domach. Podejrzewam jednak, że moja rodzina przodowała w tym nieubłaganym optymizmie. Żeby uniknąć trudnych tematów, nigdy nie zagłębialiśmy się zbytnio w szczegóły, także jeśli chodzi o naszych przodków. Byłam już prawie nastolatką, gdy odkryłam, że dwoje z moich dziadków oraz wszyscy pradziadkowie przybyli do Ameryki jako imigranci, głównie z Rosji. Skoro nikt nie wspominał, że było inaczej, sądziłam, że jesteśmy Amerykanami z dziada pradziada.
Mglista była nawet historia naszej imigracji. Babcia powiedziała, że jej rodzice pochodzili z miejsca o nazwie Minskaja Gubiernija. Nie wiedziała jednak, gdzie dokładnie się ono znajdowało, a gdy pewnego razu przeszukała archiwa na Ellis Island, nie znalazła śladu ani matki, ani ojca. Po osiedleniu się w Karolinie Południowej jej rodzina natychmiast