– Co jest, Arek!? Schodzisz czy nie? – Kolejny „gość” popchnął go lekko.
Jerzy widział jedynie jego nogi. Domyślał się jednak, kim jest.
– A nie mówiłem, że będzie niespodzianka?! – zaśmiał się Kubera. Jego głos dobiegł z samej góry.
Marczyński się ruszył. Zaczął schodzić niżej, ale robił to dwa razy wolniej niż dotychczas. Nie spuszczał wzroku z komendanta.
Chwilę później Jerzy zobaczył Zenona Dryłę, który, podobnie jak Marczyński, zatrzymał się i wpatrywał w niego bez słowa.
Trzeci zjawił się Artur Kański.
Dryła odezwał się, kiedy Kubera był jeszcze na schodach.
– Janek, chyba cię pojebało…
Czterej mężczyźni stanęli w odległości niecałych trzech metrów od Jerzego. Dzieliły ich tylko kraty.
– Piękny widok, co nie? – uśmiech nie schodził Kuberze z twarzy.
Patrzyli na niego jak na rzadki okaz. Patrzyli w milczeniu. Jerzy przerzucał wzrok kolejno na każdego z nich. Na twarzy najniższego, Dryły, dostrzegł niedowierzanie. Oblicze Marczyńskiego zdradzało wstręt, który czuł do policjanta. Kański był dziwnie zmieszany. Kubera dla odmiany – promienny, dumny, widać było zadowolenie rysujące się w jego oczach, ukrytych za grubymi szkłami okularów.
– Janek, czy ty wiesz, co robisz?! – kontynuował Dryła. – Czy ty masz świadomość, co to oznacza?
– Dobrze zrobił! – wykrzyknął Marczyński i podszedł do krat. Położył dłonie na prętach i z całej siły próbował nimi potrząsnąć. Masywna konstrukcja nie drgnęła. – I co, kurwo licha? Co, kutasie podkulony?! Poznajesz mnie?
Jerzy się cofnął. Przywarł do ściany. Po drodze szturchnął stopą wiadro. Na szczęście się nie wywróciło.
Zachowanie Marczyńskiego rozbawiło Kuberę.
– Przestań, Arek… – powiedział Dryła, chwycił kolegę za kołnierz marynarki i odciągnął od krat, mimo że ten wyglądał na najsilniejszego z nich wszystkich.
– Od kiedy go masz? – zapytał Marczyński.
– A jak myślisz? Od początku! – odpowiedział Kubera.
– Panowie, chwila! – powoli odezwał się Kański. – Czy ja dobrze rozumiem, że człowiek, który stoi przed nami, to Jerzy Walter?
– No a kto, kurwa?! Nie poznajesz? – zdziwił się Dryła.
Kański zbliżył się do krat, jakby chciał się lepiej przyjrzeć komendantowi.
– Jasna cholera, nie zatrybiłem od razu… zarósł jak zwierzę – wydukał Kański i poprawił spodnie trzymające się tylko na pasku, tuż pod brzuchem, który wylewał się spod flanelowej koszuli.
– Zdziczał! – podekscytował się Kubera i zaczął przeskakiwać z nogi na nogę, klepiąc się po głowie i naśladując dźwięki wydawane przez małpy.
– Zamknij się, idioto! – warknął Dryła.
Zapadła chwila ciszy. Mężczyźni powoli oswajali się z widokiem uwięzionego komendanta, którego od wielu dni szukała cała Polska.
Jerzy drżał. Nie umiał nad tym zapanować.
– Mogłeś chociaż zapytać, czy my chcemy wiedzieć, że go masz.
– Zenek, no chyba mi nie powiesz, że się nie cieszysz…
– Czemu to zrobiłeś? – zapytał Dryła.
– No jak to czemu?! – wykrzyknął wciąż rozjuszony Marczyński. – Po to, żeby go zajebać! Proste!
– Tak myślisz, Arek? To dlaczego Janek przyprowadził nas tu dopiero po miesiącu?
Jerzy wbił wzrok w podłogę, ale nasłuchiwał. Analizował. Wiedział już, że Kubera kłamał wcześniej, mówiąc mu, że pojmał go we współpracy z pozostałymi biznesmenami.
– No właśnie, dlaczego? – dołączył się do pytania Kański.
Obaj jednocześnie spojrzeli na kolegę.
– A z czym tu się spieszyć? – odparł Kubera. – Popatrzcie na niego! Czujecie jego strach? Chciałem, żeby tu trochę posiedział. Chciałem, żeby czekał, bał się. Żeby się zmienił w takie bezradne, przestraszone zwierzę. I jak tak teraz na niego patrzę, to wnioskuję, że chyba mi się udało!
– Ale co ci to daje? – dociekał Kański.
– Panowie… – westchnął Kubera. – Ja też czekałem. Najdłużej z nas wszystkich. Krystian zginął ostatni. Czekałem, bałem się, myślałem. Co mi to daje, Artek?! Pytasz, co mi to daje?! Satysfakcję, kurwa!
– Zawsze byłeś największym świrem z nas wszystkich – skomentował Dryła. – Zawsze trzeba było cię pilnować.
– Obiecał mi, że złapie tego skurwysyna. Obiecał, że Krystian nie zginie…
– Obiecał ci? Co to znaczy?! – Marczyński, który przez ostatnie chwile nerwowo kręcił się po pomieszczeniu, włączył się do wymiany zdań.
– Widziałem się z nim po tym, jak zabili Filipa… – Spojrzał na Artura Kańskiego, którego brata zamordowano w lesie pod Srockiem. – Powiedział, żebym się nie martwił. Wiedział, że jak nie da rady, to mu tego nie daruję. Wiedział, że jak cokolwiek stanie się komuś z moich bliskich, to on za to odpowie.
– Czyli prowadzisz swoją osobistą wojnę, Janek… ja nie chcę w tym uczestniczyć – skwitował Dryła.
– Po co nas w to wciągasz?! – zdenerwował się Kański.
– Zakończymy to razem, panowie! Już dawno powinniśmy to zrobić. To ścierwo już od dwudziestu lat powinno być martwe! Pamiętacie?! Trzeba było się nie zastanawiać i go wtedy zajebać – odparł Kubera, wracając do cichej zmowy milczenia, która zapanowała między nimi w latach dziewięćdziesiątych, tuż po tym, jak Jerzy przewiózł przez granicę ostatni transport haszyszu.
– Zeznawaliśmy przecież… zeznawaliśmy, że nie wiemy, gdzie jest… – Kański machnął ręką.
– I bardzo dobrze się stało! Przecież nie wiedzieliście. Wszystko się zgadza. – Biznesmen poprawił okulary.
– Dokładnie! Janek ma rację, jesteśmy czyści. I z czystym sumieniem możemy gnoja zapierdolić. – Marczyński wskazał na Jerzego. W międzyczasie zdjął marynarkę. Wciąż wyglądał na podekscytowanego.
– Róbcie, co chcecie, ale beze mnie – powiedział Dryła. – Mnie tu nie było.
– I beze mnie – dodał Kański.
Jerzy podniósł wzrok. Spojrzał na nich. Nie stali już tak blisko siebie jak wcześniej. Zamienili się miejscami. Dryła i Kański znajdowali się bliżej schodów. Kubera bliżej Marczyńskiego. Nowy układ. Dwa obozy. Nowa szansa, którą zwęszył jego policyjny nos. Być może ostatnia.
– Panowie, panowie! No co wy! Spokojnie… ochłońmy, pogadajmy…
– Tu nie ma, o czym gadać. Ja się mścił nie będę.
– Przypominam, że też straciłeś syna, Zenek!
Dryła spojrzał na Kuberę, a Jerzy dostrzegł w jego oczach szczere