Jest tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty siódmy rok, przedwiośnie, a mały Maciuś ma na sobie jedynie piżamkę i cienki szalik, który zabrał z przedpokoju chwilę przed wyjściem na podwórko. W bałaganie panującym w obejściu odnalazł tylko jeden bucik i mimo że bardzo się starał zachować odpowiedzialnie, to z domu wybiegł na bosaka, uważając, by nie zranić stóp na ukruszonych betonowych schodach.
Od razu zapada się po kostki w błocie, które powstało w wyniku roztopów po długiej i srogiej zimie. Miękka i przemoknięta ziemia brudzi dół bawełnianych nogawek. Czerwono-niebieskie statki na piżamce przykrywa brunatna, mulista otchłań podobna do tej, która spowija krótkie życie Maciusia. Co kilka kroków w błocie tworzą się kałuże, które dla małego chłopca są niczym ogromne dziury, ani najdłuższy skok, ani największa ostrożność nie uchronią go przed wpadnięciem w co drugą z nich.
Sobota będzie ostatnim dniem, który chłopiec spędzi na tym podwórku pomiędzy Blachownią a Wyrazowem, blisko drogi numer 46. Właśnie ostatni raz wyszedł z domu, nie wróci już do niego, a porażająca głębia pochłonie go i splami tysiąc razy bardziej niż lepka ziemia.
Ale kiedy Maciuś kuca, by dokładnie obejrzeć dżdżownicę wijącą się w błocie, jeszcze o tym nie wie.
Jest dwudziesty trzeci kwietnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku, chłopiec ma cztery lata i za niecały miesiąc przypadają jego urodziny. Sięga po łopatkę, którą dostał przed rokiem. Rozgląda się w poszukiwaniu grabek i wiaderka, ale nie może ich znaleźć, podobnie jak wcześniej swojego buta. Ciężko odnaleźć cokolwiek pośród rozrzuconych w bezładzie starych desek, śmieci wysypanych z przewróconego kubła i stosu starych szmat, które dawno temu spadły z trzepaka.
W tym roku nie dostanie nic na swoje majowe urodziny, bo one już nigdy nie nadejdą, a to, kiedy naprawdę przyszedł na świat, jak miał na imię i czym się bawił, nie będzie już nikogo interesować.
Mimo że za niecałe dwadzieścia minut od momentu, w którym nabiera na łopatkę trochę ziemi, żeby bliżej przyjrzeć się różowej dżdżownicy, jego życie całkowicie się zmieni, chłopiec niczego nie podejrzewa. W ostatnich chwilach przed zesłaniem w piekielną czeluść Maciuś jest szczęśliwy, bo nikt mu nie przeszkadza, nikt na niego nie krzyczy. Wykorzystuje ten czas, by robić to, na co ma ochotę. Przez długie lata nie będzie miał takiej szansy.
W domu, w zagraconym salonie, na szklanej popielniczce tli się papieros. Kolejny zsunął się ze stołu i żarzy się na dywanie. Oba należą do ojca Maciusia. Kompletnie pijany mężczyzna nie pamięta nawet, że nie dopalił żadnego z nich. Matka chłopca trzyma swojego klubowego pomiędzy palcami prawej ręki, a żarzący się papieros dotyka frędzli poduszki. Zasnęła chwilę wcześniej, podobnie jak jej mąż. Wódka jeszcze się nie skończyła, choć podczas trwającej od piątkowego wieczoru libacji małżonkowie opróżnili już cztery butelki, a piątą napoczęli w sobotni poranek. Jak w każdy weekend niedojrzali i nieodpowiedzialni rodzice wpadają w pijacki ciąg, odrywając się od gnębiącej ich rzeczywistości, zapominając o wzajemnej nienawiści, nie pamiętając o swoim synku. Wiedzą, że jedyne co muszą, to wytrzeźwieć do niedzielnej mszy, żeby pokazać się ludziom w dobrym stanie.
Są tak upojeni, że nawet gdyby chcieli, nie byliby w stanie ruszyć się z miejsca. Kiedy więc żarzy się już nie tylko papieros, ale i dywan, a poduszka staje w ogniu, nie robią nic. Ogień to bezwzględny żywioł, w sprzyjających warunkach zabija boleśnie, lecz szybko. Szybciej niż może zareagować do cna odurzony alkoholem człowiek. Dlatego, kiedy płomienie zajmują wersalkę i trawią prawą dłoń kobiety, ona czuje dyskomfort i cierpienie, ale odgania je z niezrozumiałym bełkotem, jak zły sen albo swojego bachora, który znowu czegoś od niej chce. Chwilę po tym, kiedy od ognia zajmuje się drewniany stół, ojciec Maciusia czuje, jak płonie jego noga, budzi się, ale nie potrafi wstać. Jęczy tylko mętnie, czując przy tym, jak treść żołądkowa podchodzi mu do gardła. Uderza na oślep śpiącą obok żonę, ale ta, pozbawiona już prawej dłoni, reaguje jedynie podobnym do niego jękiem. Minutę później nie ma już dla nich ratunku.
Maciuś podnosi głowę i patrzy w okno, w którym za brudną firanką dostrzega dziwne światło. Inne od tego, które dają cztery jeszcze działające żarówki w emaliowanym żyrandolu. Tamto jest żółte, a to jakby całkiem pomarańczowe. Dziwi go też, że ten blask niszczy firankę i świeci się jakby bardziej od dołu niż od góry. Wtedy chłopiec rozumie, że tatuś z mamusią rozpalili w domu ogień, tylko zachodzi w głowę, czemu to zrobili.
Chciałby wejść do środka i sprawdzić, jest naprawdę ciekawy, ale coś każe mu nie ruszać się z miejsca. Stoi i patrzy, a z przechylonej łopatki wysypuje się ziemia, wraz z różowym, śliskim żyjątkiem, które od razu zagrzebuje się w glebie.
Maciuś nie ruszy się z miejsca przez kolejne dwadzieścia pięć minut, do momentu, w którym z Blachowni przyjedzie wóz straży pożarnej. Wtedy odwróci się i popatrzy pytająco w oczy strażaka, który odpowie mu pełnym troski spojrzeniem, podniesie go i przekaże ratownikom. W trakcie tych długich chwil, kiedy ogień trawi jego dom i ciała rodziców, Maciuś ani razu nie zapłacze. Nie usłyszy też ich jęków, zapamięta więc jedynie ostatnie słowa ojca, żeby nie przeszkadzał.
Jest kwiecień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku i Maciuś jest przerażony. Nie rozumie, co się dzieje dookoła niego, dlaczego mama i tata rozpalili ognisko w domu, a nie na zewnątrz, dlaczego nie może już wrócić do swojego pokoju i dlaczego dwie siostry zakonne mówią, że teraz zamieszka z nimi. Czuje przed nimi strach, ale wszyscy dookoła przekonują go, że tak będzie najlepiej.
Zamieszkuje przy parafii, w domu, w którym poznaje inne dzieci. W prostej linii to mniej niż osiem kilometrów od podwórka, na którym zostawił swoją łopatkę. Szybko się orientuje, że wszyscy go okłamali i wcale nie będzie mu tu lepiej niż z rodzicami. Że najgorsze, czego mógł doświadczyć, to wcale nie zapomnienie, a ciągła, nieustająca, niedająca spać pamięć. Że jest coś, czego można się bać bardziej niż przejściowego głodu czy krzyków matki.
Dociera to do niego, jeszcze zanim do ośrodka przyjeżdża ksiądz Wojciech, który nadaje mu nowe imię.
Dorian.
Rozdział 10
niedziela, 20 września 2015
– Cholera jasna! – zaklęła Lichota, kiedy coś znacznie większego niż krople deszczu mignęło tuż przed jej nosem. Chwilę wcześniej wysiadła z samochodu na parkingu pod centrum handlowym Promenada.
Spojrzała na ziemię i zobaczyła świeżą plamę ptasich odchodów. Zahaczyły również o jej płaszcz. Biały ślad na szerokiej klapie nie pozostawiał złudzeń.
Podniosła głowę i dostrzegła kilka gołębi, które uprawiały absurdalną gonitwę na tle sinego nieba. Po chwili dofrunęły do drzewa i tam, wśród pożółkłych liści, się ukryły. Wczesnojesienny krajobraz, który przy ładnej pogodzie mógł stanowić dla oka piękny obraz, wydał jej się smutny i nijaki, jakby opatrzony chłodnym filtrem pozbawionym wyrazistych tonów.
Przetarła lepki zaciek chusteczką, a następnie z obrzydzeniem wyrzuciła ją do najbliższego kosza. Jego odnalezienie zajęło jej dłuższą chwilę. Przez cały ten czas trzymała chusteczkę jak najdalej od siebie, niosąc ją w wyprostowanej ręce, tak jakby pognieciony zwitek miał jej wybuchnąć prosto w twarz.
Tego