Niektórzy zbrodniarze są wybitnie inteligentni. Michael Ross, pewny siebie seryjny morderca z Connecticut o ilorazie inteligencji sto pięćdziesiąt, mógłby do dziś przebywać na wolności, gdyby nie wdał się w pojedynek intelektualny ze znakomitym detektywem Mikiem Malchikiem. Ross dwa razy powiedział kilka słów za dużo i w ten sposób sam wydał na siebie wyrok. Jego przeciwieństwem jest Ronald „Butch” DeFeo junior, który ma w głowie całkowitą pustkę.
Czekam na ciebie od dwóch godzin! Za kogo mnie, kurwa, uważasz?! Mam lepsze zajęcia!
NIEZBYT MIŁE POWITANIE WYGŁOSZONE PRZEZ RONALDA DeFEO 23 WRZEŚNIA 1994 ROKU PRZED WYWIADEM PRZEPROWADZONYM PRZEZ AUTORA W WIĘZIENIU GREEN HAVEN W STORMVILLE W STANIE NOWY JORK
DeFeo (urodzony w 1951 roku) był i ciągle jest kompletnym kretynem. Ma sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i cieszy się niezasłużonym rozgłosem dzięki filmowi Amityville Horror (oraz jego licznym, równie koszmarnym kontynuacjom i klonom). Kąpie się w sławie niczym oślizgła żaba wystawiająca łeb z bajora i zastanawia się, czy kiedyś dostanie tantiemy za film albo książkę – w ciągu kilku dekad nic takiego nie nastąpiło!
Jak wspomniałem wcześniej, DeFeo wystrzelał sześcioro członków swojej rodziny, gdy spali w domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island. Przeładowywanie myśliwskiej strzelby Marlin kalibru 35 i oddawanie kolejnych strzałów musiało wymagać dużej zręczności. Okazał się szybki i sprawny.
Detektyw Dennis Rafferty i porucznik Robert Dunn (barczyści mężczyźni, z którymi miałem okazję rozmawiać na komendzie policji w okręgu Suffolk w Yaphank) tłukli Rona książką telefoniczną Long Island (jest to bardzo gruby tom) i zmusili go do przyznania się do winy, po czym okazał się na tyle głupi, że zaprowadził policjantów do miejsc, gdzie wyrzucił kluczowe dowody rzeczowe. Wskazał nawet dokładne miejsce za domem, gdzie utopił karabin. Narysował mapkę i policyjni nurkowie znaleźli go w niespełna czterdzieści sekund – ledwo się zmoczyli.
Mimo to DeFeo oświadczył na procesie, że jest zupełnie niewinny.
Moim zdaniem nikt nie wymyśliłby tej historii. Później Ron został uznany za winnego i skazany za każde zabójstwo na mniej więcej czterdzieści lat więzienia.
Kiedy rozmawiam z mordercami, najbardziej lubię obserwować ich oczy. Niekiedy przypominają ślepia wielkiego żarłacza białego, jak oczy Bianchiego, który usiłował mnie zdeprymować i wytrącić z równowagi. Rozkuty, atletycznie zbudowany i pewny siebie, emanował nienawiścią do mnie. Stoczyliśmy prawdziwy pojedynek wzrokowy. Moja reakcja była następująca – pochyliłem się, położyłem mu dłoń na ramieniu i szepnąłem: „Hej, biedaku, wiem, że jesteś nieszczęśliwy. Uśmiechnij się do mnie”. Pękł i przeprowadziłem godzinny wywiad z „Mordercą ze Wzgórz”. „Chris, dotknąłeś jednego z tych potworów…” Nie ulega wątpliwości, że dotykanie maniakalnego mordercy może być niebezpieczne, chyba że dobrze go rozumiemy. Niektórzy z tych zbrodniarzy są kompletnie nieprzewidywalni. W mgnieniu oka mogą urwać człowiekowi głowę, nim strażnicy choćby pomyślą o interwencji. Z mojego doświadczenia wynika, że najważniejsze jest zdobycie przewagi psychologicznej. Kilka cichych słów, miły gest, uśmiech i nieokazywanie lęku sprawiają, że mordercy zupełnie nie wiedzą, co o nas myśleć – jeśli w ogóle potrafią myśleć. Niemal słychać obracanie się milionów trybików w ich głowach. Po chwili wracają do punktu wyjścia i zadają sobie pytanie: „Co powinienem teraz zrobić, kurwa?!”. Niektórzy wrzeszczą i przeklinają, tak jak robił zakuty w kajdany Douglas Daniel Clark, znany jako „Zabójca z Bulwaru Zachodzącego Słońca”, kiedy w 1995 roku rozmawiałem z nim w więzieniu San Quentin. Nie był zły na mnie – wściekał się na administrację więzienia z powodu jakiejś drobnostki. Większą część mojego wywiadu z Dougiem można znaleźć w internecie. Lubiłem z nim rozmawiać, bo nie przebierał w słowach; chwilami klął jak szewc. Uważał, że został wrobiony przez policjantów.
Zabójcy nie są groźni, jeśli odwiedzamy ich w więzieniu. Można to robić z czystej ciekawości, w celu nawiązania długotrwałego romansu albo z przyczyn zawodowych, tak jak ja.
Ups, mam chyba kłopoty z pamięcią. Omal nie zapomniałem wspomnieć, że jeśli mieszkacie w Wielkiej Brytanii i zamierzacie się spotkać z mordercą przebywającym w ściśle strzeżonym amerykańskim zakładzie karnym, musicie być przygotowani na długą podróż. Amerykanie często budują więzienia na kompletnym odludziu, w pobliżu obskurnych dzielnic podmiejskich, skąd, jak sądzę, pochodzi również wielu amerykańskich strażników więziennych.
W Wielkiej Brytanii zakłady karne buduje się z myślą o wygodzie odwiedzających – weźmy na przykład więzienia Parkhurst albo Albany na wyspie Wight. Można kupić loda, wskoczyć do wodolotu albo poduszkowca i po dziesięciu minutach dotrzeć na wyspę. Krótka jazda taksówką albo autobusem i jesteście na miejscu. Po rozmowie ze skazańcem można wpaść do pobliskiego pubu, zjeść kanapkę na lunch i napić się piwa. Wizyty w więzieniach brytyjskich to okazja do przyjemnej jednodniowej wycieczki. Nie zapomnijcie zabrać dzieci.
Spróbujcie zrobić to samo w Stanach Zjednoczonych, na przykład odwiedzić więzienie Walla Walla w stanie Waszyngton. Nie znajduje się ono w pełnym zieleni kurorcie, nie ma tam piaszczystych plaż, lazurowego morza, sklepów z tandetnymi pamiątkami, galerii kiczów malarskich ani przystani Królewskiej Eskadry Jachtowej. W żadnym wypadku!
Nawiasem mówiąc, nazwa Walla Walla pochodzi z języka amerykańskich Indian i oznacza „wiele wód”. Według Wikipedii turyści przybywający do Walla Walla często słyszą, iż „miasto jest tak ładne, że nazwano je dwa razy”. Na Boga, nie rozumiem dlaczego! Podobnie jak w większości amerykańskich miast, miasteczek i rezerwatów, inaczej niż w Wielkiej Brytanii, z wyjątkiem miejsc takich jak Milton Keynes lub Basingstoke, w Walla Walla doszło kiedyś do rzezi.
Historycy podają, że szlakiem oregońskim jechali wozami osadnicy, niejaki doktor Marcus Whitman i jego żona Narcissa o wynędzniałej twarzy, a miejscowym Indianom z plemienia Cayuse bardzo się to nie podobało. I nie bez powodu. Osadnicy wieźli ze sobą rzeczy niezbędne do rozpoczęcia nowego życia – Biblie, igły, nici, garnki, rondle i worki z grochem – ale zarażali Indian chorobami zakaźnymi, zwłaszcza odrą. Wojownicy, kobiety i dzieci masowo na nią umierali – żadne wrogie plemię nigdy nie dokonało takiej masakry za pomocą łuków i strzał. Z tego powodu Indianie bardzo nie lubili osadników, więc Whitmanowie znaleźli się w niebezpieczeństwie. Krótko mówiąc, Indianie z plemienia Cayuse dokonali masakry, Marcus i Narcissa zginęli… Ale zboczyłem z tematu. Pierwotna nazwa Walla Walla – Steptoeville – upamiętniała Edwarda Jennera Steptoe, wielokrotnie odznaczonego amerykańskiego oficera, absolwenta West Point. Przeszedł on do historii z powodu straszliwej klęski w czasie bitwy nad Pine Creek 17 maja 1858 roku – później nazwano ją „klęską Steptoe”. Steptoe, podobnie jak doktor Whitman, znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Miał 164 żołnierzy i rozpoczął walkę z tysiącem indiańskich wojowników. Na szczęście ocalał. Popadł w melancholię (trudno się dziwić), wziął urlop, otrzymał awans na podpułkownika (poprzednio miał jedynie status podpułkownika tytularnego), po czym wkrótce przeszedł w stan spoczynku z powodu złego stanu zdrowia. Zmarł w 1865 roku, nie wiedząc, że bardzo, bardzo małe miasteczko w okręgu Whitman – tak, nazwanym na pamiątkę doktora Whitmana – będzie nosić jego imię na cześć klęski nad Pine Creek. Nie zdawał sobie również sprawy, że jego imieniem zostaną nazwane najpierw wzgórze, a później dolina; ta ostatnia dlatego,