– Tygrysica z ciebie – rzekł Bernd, kiedy skończyli.
Roześmiała się.
– Kiedyś taka nie byłam. To twoja sprawka.
– Nasza. Pasujemy do siebie.
– Ludzie uciekają codziennie – powiedziała, odzyskawszy oddech.
– Nikt nie wie ilu.
Uciekinierzy przepływali kanały i rzeki, wspinali się przez zasieki z drutu kolczastego, ukrywali się w samochodach i ciężarówkach. Niemcy z Zachodu, których wpuszczano do Berlina Wschodniego, przywozili podrobione zachodnioniemieckie paszporty dla krewnych. Żołnierzom alianckim wolno było chodzić wszędzie, więc pewien Niemiec ze Wschodu kupił sobie w sklepie z kostiumami teatralnymi mundur amerykańskiego żołnierza i nienagabywany przekroczył posterunek kontrolny.
– I wielu ginie – dodała Rebecca.
Strażnicy na granicy nie mieli litości ani wstydu. Strzelali, by zabić. Czasem pozostawiali rannych na ziemi niczyjej, by ci się wykrwawiali – miało to stanowić nauczkę dla innych. Karą za próbę opuszczenia komunistycznego raju była śmierć.
Rebecca i Bernd zamierzali zbiec przez Bernauer Strasse.
Jednym z ironiczno-ponurych aspektów istnienia muru było to, że na niektórych ulicach budynki stały w Berlinie Wschodnim, lecz chodniki należały do zachodniej części miasta. W niedzielę trzynastego sierpnia 1961 roku mieszkańcy wschodniej strony Bernauer Strasse otworzyli drzwi i zobaczyli, że zasieki z drutu kolczastego uniemożliwiają im wydostanie się na zewnątrz. Wielu wyskoczyło z okien na piętrze prosto ku wolności; niektórzy odnieśli obrażenia, inni spadli na koc trzymany przez zachodnioniemieckich strażaków. Teraz wszystkie budynki opustoszały: mieszkańców wysiedlono, drzwi i okna były zabite deskami.
Rebecca i Bernd mieli inny plan.
Ubrali się i zeszli na dół, by zjeść śniadanie z rodziną. Wiedzieli, że prawdopodobnie przez długi czas nie spożyją wspólnie posiłku. Podobnie napięta sytuacja zdarzyła się trzynastego sierpnia ubiegłego roku. Wtedy rodzina była pełna smutku i niepokoju. Rebecca zamierzała odejść, ale nie za cenę ryzykowania życia. Tym razem wśród domowników panował strach.
Usiłowała podnieść ich na duchu.
– Może pewnego dnia wszyscy dołączycie do nas po drugiej stronie granicy.
– Wiesz, że tego nie zrobimy – odparła Carla. – Ty musisz iść, bo nie ma tu dla ciebie życia. Ale my zostajemy.
– A co z pracą taty?
– Na razie robię swoje – odparł Werner. Nie mógł już chodzić do fabryki, gdyż znajdowała się w Berlinie Zachodnim. Usiłował kierować nią na odległość, lecz było to prawie niewykonalne. Nie istniały połączenia telefoniczne między rozdzielonymi częściami miasta, musiał więc załatwiać wszystko pocztą, a korespondencja zawsze mogła się opóźnić za sprawą cenzury.
Rebecca odczuwała niewymowny ból. Rodzina była dla niej najważniejsza na świecie, lecz ona została zmuszona do jej opuszczenia.
– No cóż, żaden mur nie stoi wiecznie – stwierdziła. – Pewnego dnia Berlin się zjednoczy i znów będziemy mogli być razem.
Rozległ się dzwonek u drzwi i Lili zerwała się z krzesła.
– Mam nadzieję, że to listonosz z rachunkami z fabryki – rzekł Werner.
– Przejdę na drugą stronę muru, kiedy tylko będę mógł – oznajmił Walli. – Nie zamierzam spędzić życia na Wschodzie, słuchając starych komuchów, którzy będą mi rozkazywali, jaką muzykę mam grać.
– Będziesz mógł o sobie decydować, gdy tylko dorośniesz – odparła Carla.
Lili weszła do kuchni z zalęknioną miną.
– To nie listonosz – powiedziała. – To Hans.
Rebecca krzyknęła cicho. Ależ to niemożliwe, żeby jej były mąż dowiedział się o planie ucieczki.
– Jest sam? – spytał Werner.
– Tak mi się wydaje.
Babcia Maud zwróciła się do Carli:
– Pamiętasz, jak uporałyśmy się z Joachimem Kochem?
Carla spojrzała na dzieci. Nie powinny wiedzieć, w jaki sposób uporano się z Joachimem Kochem.
Werner podszedł do szafki kuchennej i otworzył dolną szufladę, w której znajdowały się ciężkie rondle. Wysunął ją do końca i postawił na podłodze. Następnie sięgnął ręką w głąb otworu i wydobył czarny pistolet z brązową rękojeścią oraz małe pudełko amunicji.
– O Jezu – westchnął Bernd.
Rebecca nie znała się za dobrze na broni, ale pomyślała, że to walther P38, a Werner zapewne zatrzymał go po wojnie.
Co się stało z Joachimem Kochem? – zastanawiała się w duchu. Czyżby został zabity?
Przez mamę? Oraz babcię?
– Jeśli Hans Hoffmann zabierze cię z tego domu, nigdy więcej cię nie zobaczymy – rzekł Werner do Rebekki, ładując pistolet.
– Może nie przyszedł jej aresztować – zauważyła Carla.
– Słusznie – przyznał Werner i zwrócił się do córki: – Porozmawiaj z nim i wybadaj, czego chce. W razie czego krzycz.
Rebecca wstała, Bernd także.
– Ty nie – powstrzymał go Werner. – Twój widok może go rozgniewać.
– Ale…
– Tata ma rację – odezwała się Rebecca. – Czekaj i bądź gotowy, jeśli zawołam.
– No dobrze.
Wzięła głęboki oddech, uspokoiła nerwy i wyszła do przedpokoju.
Hans miał na sobie nowy szarogranatowy garnitur i krawat w prążki, który Rebecca dała mu na urodziny.
– Otrzymałem dokumenty rozwodowe – oznajmił.
Rebecca skinęła głową.
– Spodziewałeś się ich, naturalnie.
– Możemy o tym pomówić?
– A jest coś do powiedzenia?
– Być może.
Otworzyła drzwi jadalni, z której korzystano sporadycznie podczas oficjalnych obiadów; poza tym dzieci odrabiały w niej lekcje. Usiedli, ale Rebecca nie zamknęła drzwi.
– Na pewno tego chcesz? – zapytał Hans.
Przestraszyła się. Czyżby miał na myśli ucieczkę? Czy wie?
– To znaczy czego?
– Rozwodu.
Poczuła się skołowana.
– Dlaczego nie? Przecież tobie też o to chodzi.
– Naprawdę?
– Hans, co chcesz powiedzieć?
– Że nie musimy brać rozwodu. Możemy zacząć od nowa. Tym razem nie będzie oszukiwania. Wiesz już, że jestem funkcjonariuszem Stasi,