– W życiu! Nie ma mowy, żebym stał się takim szczurem jak ty. – Z każdą upływającą sekundą jego twarz przybierała coraz czerwieńszy kolor.
– Posłuchaj mnie bardzo uważnie, smarkaczu – warknąłem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Albo ruszysz swoją leniwą dupę i wrócisz do szkoły, którą ukończysz z wyróżnieniem, a potem zaczniesz uczyć się czegoś ode mnie, albo skończysz na ulicy, dając ją naćpanym czarnuchom, którzy z chęcią zostaną twoimi alfonsami. Bo ode mnie nie dostaniesz ani grosza więcej. Masz wybór i po raz pierwszy musisz wziąć życie we własne ręce. Skoro jesteś wystarczająco dorosły, by się staczać, to jesteś też wystarczająco dorosły, aby zacząć pracować.
Zerknął na mnie szybko, po czym wrócił do studiowania umowy. Jego oczy skakały od punktu do punktu, śledząc każdy zapis.
– Mieszkanie jest moje, nie możesz mi go zabrać! – odezwał się, kiedy doszedł do odpowiedniego paragrafu.
– Mieszkanie jest zapisane na mnie, chłopcze. Co prawda, kupiłem je dla ciebie, ale nigdy nie pomyślałeś nawet, żeby postarać się, bym je na ciebie przepisał. Jeśli chcesz, żeby coś należało do ciebie, zdobądź na to papiery na swoje nazwisko. Pierwsza zasada w biznesie, braciszku. – Teraz ja pozwoliłem sobie na odrobinę drwiny.
– Jesteś pojebany! – Odrzucił umowę na bok i zgromił mnie wzrokiem. – Nie ma mowy, żebym się na to wszystko zgodził!
– Zatem masz czas do jutra, do godziny siedemnastej, aby opuścić moje mieszkanie, a twoje karty kredytowe za pięć minut zostaną zablokowane. Życzę ci udanego życia, Aston. Ja od dziś umywam ręce. – Uniosłem dłonie w poddańczym geście. – Wyjdź i nigdy więcej nie wracaj. – Zachowałem stoicki spokój, choć nie było łatwo. – No chyba że przemyślisz sprawę i zechcesz podjąć u mnie pracę. – Prowokowałem go wyzywającym spojrzeniem.
– Pierdol się, Brianie… Wildzie. – Ostatnie słowo wypowiedział ze wstrętem. – Nawet prawdziwego nazwiska się wstydziłeś, co? Ciekawe, co powiedziałby na to twój kochany tatuś!
– Nie waż się o nim wspominać! – Zerwałem się i wycelowałem w niego palcem. Wrzała we mnie wściekłość, która groziła porządnym wybuchem. – Miałem swoje powody, by je zmienić.
– Taa… jasne – prychnął. – Pław się w tych swoich milionach i zgnij razem z nimi. – Wstał i skierował się do drzwi. Otworzył je mocnym szarpnięciem, po czym opuścił gabinet, złorzecząc pod nosem.
Zawiesiłem spojrzenie na drzwiach i zastanawiałem się, czy faktycznie woli żyć na ulicy niż przebywać ze mną. Znając brata, obawiałem się, że wybierze to pierwsze.
W którymś momencie drzwi ponownie się otworzyły i stanęła w nich Margaret. Bez pytania weszła do środka, patrząc na mnie z litością.
– Brian… – odezwała się łagodnie. – Co znów się stało, chłopcze?
– To się stało. – Machnąłem na rozrzucone papiery, które po chwili zacząłem zbierać z kanapy.
– Umowa…
– Tak, umowa. Jak widać, mój mały braciszek woli skończyć w rynsztoku niż zarabiać, pracując ze mną.
Margaret podeszła bliżej, wzdychając głośno.
– Daj mu czas, synu, wszystko musi przemyśleć. – Poklepała mnie pocieszająco po ramieniu. – Pamiętasz, jaki ty byłeś buntowniczy i nieokiełznany?
Mimo złości uśmiechnąłem się na wspomnienie moich młodzieńczych wybryków. Objąłem Margaret ramieniem i przyciągnąłem do siebie.
– Pamiętam, jak spotkałem pewną ślicznotkę, która w odpowiednim momencie palnęła mnie w łeb i pomogła mi się podnieść. – Cmoknąłem ją w skroń. – Uratowałaś mi życie, wiesz? – Tak właśnie myślałem za każdym razem, gdy patrzyłem na tę kobietę.
– Ślicznotkę, co? – Odsunęła się, na jej ustach zobaczyłem szeroki uśmiech.
– Naprawdę? – Parsknąłem śmiechem. – Tylko tyle wychwyciłaś z tego, co powiedziałem?
– A mówiłeś coś jeszcze? – Zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami, ewidentnie powstrzymując się od roześmiania.
Patrzyłem na jej wciąż piękną twarz, choć teraz pokrytą większą liczbą bruzd, niż pamiętałem. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem ją delikatnie po policzku.
– Tak, ślicznotkę. Ślicznotkę, którą wciąż jesteś, Margaret.
– Zaraz zaczniesz mi wmawiać, że święty Mikołaj też istnieje. – Zaśmiała się serdecznie, chwytając mnie za rękę.
– A tak nie jest?! – Wybałuszyłem oczy, jakby mi powiedziała, że trawa jest niebieska.
Złapała mnie za policzek jak małe dziecko i lekko ścisnęła.
– Idź już do domu, Brianie, bo najwyraźniej jesteś mocno przepracowany.
Ująłem jej pomarszczoną dłoń i złożyłem na niej szybki pocałunek.
– Jak zawsze samochód będzie czekał przed firmą. Jeśli chcesz, to zabieraj się stąd, ja jeszcze chwilę popracuję. – Pochyliłem się i cmoknąłem ją w czoło. Nie byłem wylewny w okazywaniu uczuć, jednak przy Margaret nie miałem z tym problemu.
– Nie siedź zbyt długo, Brianie – poprosiła jak co dzień. – Praca wcale nie jest lekiem na wszystko, a już z pewnością nie na samotność. I nie martw się o Astona, zmądrzeje i wróci.
– Obiecuję, że nie spędzę tu nocy. A teraz zmykaj, żeby odpocząć – nakazałem i odmaszerowałem do biurka. Odwróciłem się na moment i powiedziałam: – I dziękuję, Marg.
– Też cię kocham, łobuzie – odparła, zanim wyszła z gabinetu.
Starałem się pracować, zrobić coś konstruktywnego, ale nie byłem w stanie. Nieustannie myślałem o Astonie. Nie chodziło o to, że się o niego bałem. Wiedziałem, że jest na tyle silny i bystry, żeby sobie poradzić. Ale męczyło mnie kilka pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Czy naprawdę straciłem brata? Czy jego nienawiść do mnie jest aż tak wielka? Gdzie popełniłem błąd?
Potrzebowałem muzyki, która zawsze nieco łagodziła mój temperament i pomagała okiełznać myśli. Nacisnąłem jeden z przycisków na konsoli i z głośników popłynął spokojny, kojący zmysły utwór Johanna Pachelbela Canon & Gigue in D major. Podszedłem do barku i nalałem sobie szkockiej. Zdjąłem marynarkę, którą odłożyłem na wieszak, rozluźniłem krawat i odpiąłem dwa pierwsze guziki koszuli. Opadłem na kanapę i sącząc palący trunek, oddałem się całkowicie muzyce, która przeniosła mnie wspomnieniami kilkanaście lat wstecz.
– Hej, ty, łachmaniarzu, podejdź tu! – krzyknął Monterno.
Ruszyłem w kierunku grupki chłopaków, którzy z wyższością łypali na mnie wzrokiem. Wiedziałem, jak to się skończy, jeśli nie ugnę się do ich woli, dlatego wolałem spełnić polecenie.
– Pospiesz się! Sądzisz, że mamy czas dla takich ścierw jak ty? – Obraził mnie, a reszta, zamiast stanąć w mojej obronie, wybuchła głośnym śmiechem.
Gniew zagotował mi się w żyłach. Zacisnąłem dłonie tak mocno, że paznokcie zatopiły mi się w skórze, pozostawiając krwawiące półksiężyce.
– Czego chcesz, Albert? – Wsunąłem dłonie do kieszeni, żeby nie walnąć go w tę wymuskaną gębę.
Nagle