Obietnica. Ewa Pirce. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ewa Pirce
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Эротика, Секс
Год издания: 0
isbn: 9788378898153
Скачать книгу
stanowię zagrożenia, wyszła z łóżka, lekko się zataczając. Ukucnęła przy moich leżących na podłodze spodniach i zaczęła przeszukiwać kieszenie.

      – A to suka…

      Wyciągnęła portfel, rzucając szybkie spojrzenie w kierunku łóżka. Powoli wysunęła z kieszonki kilka banknotów o wysokich nominałach, po czym uśmiechając się zwycięsko, podpełzła na czworakach do swojej torebki, w której schowała pieniądze, a następnie wyciągnęła telefon. Wróciła do łóżka i zrobiła mi kilka zdjęć. Zakląłem ze złością, zaciskając pięści tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

      – Pieprzona dziwka.

      Czułem wściekłość, widząc, jak z zadowoleniem uwiecznia moją nagą postać na zdjęciach.

      Zerwałem się z fotela i pobiegłem do pokoju, w którym spędziłem ostatnią noc. Był pusty.

      – Szlag! – wrzasnąłem, uderzając pięścią w dębowe drzwi. Wróciłem do gabinetu i od razu wybrałem numer do swojego nowego adwokata.

      – Dzień dobry, panie… – zaczął, ale nie dałem mu skończyć.

      – Masz szansę się wykazać – oznajmiłem. – Podeślę ci nagranie. Znajdź kobietę, która się na nim znajduje. Chcę wiedzieć o niej wszystko! Nie obchodzi mnie, kurwa, jak to zrobisz i kogo do tego zatrudnisz, ale mam mieć informacje o niej do godziny dwunastej, rozumiesz?

      – Tak, proszę pana, czekam na film – odpowiedział szybko.

      Odłożyłem słuchawkę, wpatrując się w obraz na monitorze. To skutki utraty kontroli, pomyślałem, kopiąc ze złością w krzesło.

      Rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

      – Czego?! – warknąłem.

      Drzwi uchyliły się i stanęła w nich pani Mirror.

      – Panie Wild, przygotowałam dla pana kawę. Wypije pan tutaj czy na tarasie?

      – Proszę ją zabrać i wezwać Scotta. Ma dziesięć minut, żeby przywlec tu swoją dupę i czekać przed domem, póki nie wyjdę – burknąłem, zaciskając i rozluźniając pięści.

      – Czyli nie będzie pan pił kawy?

      Moja irytacja sięgnęła zenitu. Podszedłem do niej, wyrwałem jej filiżankę z dłoni i cisnąłem za siebie. Porcelana uderzyła o ziemię, roztrzaskując się w drobny mak, a jej kawałki brodziły w ciemnobrązowej kałuży.

      – Nie! Nie będę pił tej pieprzonej kawy!

      Wyminąłem pośpiesznie kobietę, zmierzając do sypialni. Musiałem szybko się ubrać i wyjść.

      Dziś po pracy zamierzałem rozpocząć operację: Zniszczyć Thomasa Hendersona. Moja frustracja rosła z każdą minutą. Nie mogłem pozwolić, aby jakaś dziwka mi w tym przeszkodziła. Musiałem mieć czysty umysł, nie mogłem być zdekoncentrowany. Wszystko, co zaplanowałem, musiało się udać, inaczej całe moje życie okazałoby się jednym wielkim niepowodzeniem. Że też, kurwa, sprowadziłemwczoraj do domu, złajałem w myślach sam siebie.

      Nigdy więcej nie spożyję takiej ilości alkoholu. Wszystko przez rudą, która siedziała mi się ciągle w głowie. To przez nią, to ona sprawiła, że coś poczułem. Coś, co było dla mnie obce i przerażające. Dlatego chciałem się upić, wymazać jej obraz z umysłu i smak jej ust z języka.

      Założyłem ciemnografitowy garnitur i koszulę w barwie stali. Drugi komplet spakowałem do pokrowca i zarzuciłem go sobie na ramię. Dziś odbywało się wyczekiwane przeze mnie przyjęcie. Nie zamierzałem wracać do domu, żeby się przebrać. Wszystko, czego potrzebowałem, miałem w gabinecie. Dojazd do mieszkania, a potem z mieszkania na przyjęcie zająłby mi zbyt wiele czasu. Nie lubiłem marnować żadnej minuty w swoim życiu, mój czas był na wagę złota.

      Kiedy wyszedłem na zewnątrz, Scott akurat parkował przed moim domem. Lubiłem go, zdecydowanie umiał szanować czas. Dziś będzie lepiej, jeśli nikt nie stanie mi na drodze i mnie nie rozdrażni, bo źle się to dla niego skończy. Podszedłem i umościłem się w limuzynie, witając się niezrozumiałym mruknięciem. Scott wiedział, że gdy jestem w tak podłym nastroju, nie należy nic do mnie mówić, dlatego milczał niewzruszenie.

      W drodze do firmy przejrzałem pocztę i odpowiedziałem na najpilniejsze wiadomości. Kiedy dotarliśmy pod budynek, wysiadłem z samochodu, nie czekając na to, aż kierowca otworzy mi drzwi, i od razu pomaszerowałem do biura.

      PUNKT

      5

      Photograph – Ed Sheeran

      Kiedy wjeżdżałem na posesję Hendersonów na Long Island, buzowała we mnie mieszanka najrozmaitszych uczuć. Starałem się odizolować je od umysłu, ponieważ nie chciałem, by wpłynęły na moje zachowanie, burząc układany latami misterny plan. Zatrzymałem się u szczytu schodów prowadzących do domu. Nie gasząc silnika, wysiadłem z auta i ogarnąłem wzrokiem olbrzymi granitowy budynek z białymi okiennicami. Z zaskoczeniem stwierdziłem, że niemal wszystko jest takie samo jak wtedy, gdy tu mieszkałem. Róże mamy, pnące się po drewnianych kratach, co prawda, znacznie wyższe i gęstsze niż kiedyś, po dziś dzień ozdabiały zewnętrzne mury posiadłości. Rzeczny żwir pod stopami, który służył mi jako naboje do procy, przywoływał miłe wspomnienia. Poza drzewami i krzewami – teraz potężniejszymi i bujniejszymi – oraz idealnie przystrzyżonymi trawnikami, na których strach było stanąć w obawie, że pozostaną ślady, tak naprawdę nie zmieniło się nic.

      – Zajmę się pańskim samochodem – przerwał mi kontemplację parkingowy. Skinąłem głową i ruszyłem ku schodom.

      Zaraz po przekroczeniu progu przywitał mnie stary kamerdyner. Ukłonił się dostojnie, zatrzymując na mnie przez kilka sekund wzrok. To nieco zbiło mnie z tropu, choć na zewnątrz utrzymywałem maskę obojętności i surowości. Poznał mnie? Nie. Nie po tylu latach.

      – Szampana? – zaproponował, nie odrywając spojrzenia od mojej twarzy.

      – Dziękuję – odparłem oschle i podążyłem do ogromnego salonu, który stanowił centrum imprezy.

      Rozejrzałem się po wnętrzu. Czułem nostalgię, widząc część mebli należących niegdyś do mojej rodziny. Kanapa, na której siadywaliśmy wszyscy razem w każdy niedzielny poranek, żeby oglądać maraton kreskówek Warner Brosa. Stoliki, na których ustawiałem swoje odziały żołnierzyków, żeby strzelać do nich z procy – teraz stały na nich wazony z kwiatami. Zniknęły kolekcjonowane przez matkę anioły, a śnieżny błękit ścian został zastąpiony żółtą, rażącą moje oczy farbą. Obecny wystrój był dość surowy, przez co dom nie sprawiał wrażenia przytulnego i pełnego miłości.

      Pomieszczenie przystrojone było kryształowymi girlandami i żywymi różami w białym kolorze, które roztaczały słodki zapach. Na środku stała pokaźnych rozmiarów figura łabędzia z lodu, a dookoła poustawiano kieliszki z szampanem. Z oddali dochodziły dźwięki instrumentów smyczkowych, a między gośćmi kręcili się kelnerzy ubrani w biało-czarne liberie. Wszystko było piękne, wytworne i wręcz krzyczało bogactwem, ale zalatywało też takim fałszem i obłudą, że aż robiło mi się niedobrze. Niestety właśnie tak funkcjonowały wyższe sfery. Nienawidziłem tego z całego serca, ale musiałem się poświęcić dla dobra sprawy.

      – Wild? No proszę, proszę. W końcu na salonach? – Zatrzymał mnie wysoki blondwłosy mężczyzna.

      – Znamy się? – Spojrzałem na jego wyciągniętą w moim kierunku dłoń i przeniosłem wzrok na bladoniebieskie oczy, które wpatrywały się we mnie z nutą nienawiści. Nienawidziło mnie pół Nowego Jorku, więc się tym nie przejąłem.

      – Michael Peters – przedstawił się. – Spotkaliśmy się kilka razy. Podkupiłeś mi