W skupisku ostnic stoi Mikołaj Borewski i raz za razem wsypuje łopatą ziemię w dół, który wciąż jest duży i głęboki. Co jakiś czas robi przerwy, jego klatka piersiowa unosi się i opada. Popija wodę mineralną z dużej butelki. Bije od niego determinacja. Chce wykonać zadanie, które przydzieliła mu żona. Jest taki zmęczony i jednocześnie przejęty.
W pewnym momencie odwraca się i macha ręką w kierunku sąsiada, który stoi przy siatce z koszyczkiem borówek amerykańskich. Rzuca łopatę na ziemię i podchodzi do niego. Przejmuje owoce z uśmiechem. Chwilę żartują. Widać, że jest lubiany przez innych. „Dręczyciel” – powtarzam w myślach to, co powiedział o nim syn. To słowo do niego nie pasuje. Nie tak wyobrażam sobie dręczyciela. Kacper chyba przesadza.
5
Chyba będziemy musiały zakończyć współpracę, Julio – mówi pani Królikowska, właścicielka domu, którym również się zajmuję.
Ta z reguły miła, emerytowana lekarka pierwszy raz w życiu jest dla mnie tak oschła i pełna dystansu, jakbym wyrządziła jej krzywdę.
– Dlaczego, pani Łucjo? Coś się stało? – pytam, przekładając telefon z lewej dłoni do prawej.
Następnie przysiadam na drewnianym oparciu kanapy w moim pokoju. Przez okno rozgrzewają mnie promienie porannego słońca. Właśnie miałam jechać do jej domu.
Kobieta wzdycha do słuchawki.
– Myślę, że tak będzie lepiej.
– Nic z tego nie rozumiem. – Wlepiam wzrok w rude włosy Katarzyny Dowbor wypełniające ekran telewizora. – Zrobiłam coś nie tak?
– Wolałabym nie drążyć tematu. Przyjedź, proszę, dzisiaj po pieniądze za maj i na razie damy sobie spokój.
Nie chcę jej naciskać, robi się coraz bardziej zniecierpliwiona. Mam wrażenie, że jeszcze chwila i wybuchnie, zalewając mnie ostrymi słowami i odrazą, której nutę wyczuwam w jej głosie już teraz.
Nie widząc innego wyjścia, zgadzam się. Dłonie drżą mi ze zdenerwowania jeszcze przez kwadrans. Idę do kuchni, robię sobie herbatę i wciskam w siebie wczorajszą drożdżówkę, którą zostawiłam poprzedniego wieczora w chlebaku. Nie owinęłam jej folią, przez co biały ser na wierzchu lekko stwardniał. Z reguły na śniadanie jem owsiankę na mleku sojowym, ale w tej chwili pragnę dużej dawki cukru, natychmiast. Właśnie straciłam ważną klientkę, zdawać by się mogło, bez powodu.
Po tym marnym śniadaniu wsiadam w samochód i jadę do domu pani Królikowskiej. Przyjmuje mnie na ganku, ewidentnie tarasując ciałem wejście do domu, jakby nie chciała, żebym przekraczała jego próg. Odbieram to jako kolejny cios. W jej oczach tli się coś złego. W moich stoją łzy.
Jeszcze tydzień temu przed pracą częstowała mnie pysznym cappuccino ozdobionym na wierzchu liściem z mlecznej piany. Niedawno była na kursie latte art. Miałam wrażenie, że przez tych parę miesięcy udało mi się zaskarbić sobie jej zaufanie, a przynajmniej sympatię. Jako emerytowana lekarka, która widziała w życiu wiele, z pewnością podchodzi do ludzi z dystansem. Teraz pokazuje mi swoją postawą, jak wielki może on być, jeśli ktoś da jej ku temu powód. Problem polega na tym, że ja tego powodu nie znam.
Wręcza mi kopertę z pieniędzmi. Natychmiast chowam ją do torebki. Nie mam nawet ochoty do niej zaglądać, żeby sprawdzić, czy kwota się zgadza.
– Może mi pani powiedzieć, co zrobiłam źle? – Postanawiam mimo wszystko spróbować po raz ostatni wydobyć z niej jakiekolwiek wyjaśnienie.
Przestępuje z nogi na nogę, spuszcza wzrok, jej twarz nabiera nieco łagodniejszego wyrazu.
– Ja wiem, Julio, że próbujesz wyjść w życiu na swoje, ale nie wolno iść do celu za wszelką cenę.
– Nie rozumiem.
– Dostałam wczoraj wiadomość mailową od Antoniego.
– Od pana Antoniego Lwowskiego, tak?
– Tak, przyjaciela, który mi ciebie polecił.
Milknie, spogląda mi prosto w oczy, na zmianę zamyka i lekko uchyla usta bez słowa, jakby układała sobie w głowie to, co chce mi powiedzieć.
– Co to była za wiadomość? – Nie wytrzymuję.
Mruga i wypuszcza głośno powietrze. Czuję, że to, co zaraz mi powie, będzie straszne. Dłonie zaczynają mi się trząść, jeszcze zanim kobieta się odzywa.
– Zapytał, czy nie brakuje mi niektórych elementów biżuterii, bo jemu tak i podejrzewa, że to ty konsekwentnie mu je podkradałaś. Dopiero w Stanach otworzył szkatułkę, w której trzymał złote zegarki. Chciał je tam sprzedać, dać pieniądze córce, ale został mu tylko jeden, najtańszy. To były zegarki jego zmarłej żony.
Ostatnie słowa wypowiada, mrużąc oczy i prawie niezauważalnie kiwając głową, jakby zgadzała się z jakąś niewypowiedzianą myślą dotyczącą mojej osoby. Przerzuca wzrok na mój nadgarstek. Okala go zegarek na złotej bransoletce.
Odruchowo łapię za niego, po czym natychmiast puszczam, jakby parzył.
– To prezent od siostry – mówię cicho. – Dostałam go na osiemnaste urodziny.
Zamyka znacząco oczy, jakby wierzyła i jednocześnie nie wierzyła. Z pewnością moje tłumaczenie się jest w tym momencie najgorszą rzeczą, jaką mogłam zrobić.
Błyskawicznie zasycha mi w ustach, przez głowę zaczynają przetaczać się wspomnienia ciemnobrązowej, skórzanej szkatułki leżącej na podłodze w ciasnej, pachnącej naftaliną garderobie pana Antoniego, między pudełkami z butami. Zawsze przecierałam tę szkatułkę ścierką z mikrofibry, bo obicie było cienkie i delikatne. Nigdy nie zaglądałam do środka, choć domyślałam się, że znalazłabym tam biżuterię. Zawartość brzęczała za każdym razem, gdy podnosiłam skrzyneczkę.
Potem ożywa we mnie wspomnienie ufnych oczu pana Antoniego z opadającymi kącikami, do tego spora łysina na głowie, brzuch wylewający się znad paska od spodni, uśmiech z widocznymi dziąsłami. Czy ten złoty człowiek byłby w stanie coś takiego napisać do swojej przyjaciółki? Najpierw powinien zwrócić się przecież do mnie, dać szansę na wyjaśnienie sprawy. Jestem niewinna, czuję, że coś niesprawiedliwego rozegrało się za moimi plecami.
– To nieprawda – mówię. – Nigdy w życiu nie byłabym w stanie zrobić czegoś takiego. – Kłuję się palcem w pierś. – To nie w moim stylu, pani Łucjo.
– Przez czterdzieści lat pracy w szpitalu napatrzyłam się na wiele dziewczyn twojego pokroju. Proste, ładne, zaradne, niekoniecznie uczciwe. – Przykłada dłoń do ust i kaszle parę razy. – Kiedy to napisał, też pomyślałam, że to nieprawda. Ale potem zobaczyłam postscriptum, w którym doradzał, żebym sprawdziła, czy z moją biżuterią wszystko w porządku. Wiesz, co się okazało? – Przechyla głowę, obdarowując mnie protekcjonalnym spojrzeniem.
Patrzę na nią tępo, bo domyślam się, co zaraz powie. Po prostu czekam, czując, jak na moją twarz wdziera się fala gorąca.
– Brakuje mi moich ślubnych obrączek.
– To paranoja – mówię cicho. – Nie mam z tym nic wspólnego.
– Nie wiem, czy masz, czy nie masz. Na pewno ani ty, ani ja nie jesteśmy w stanie nic sobie udowodnić, dlatego uważam, że lepiej będzie, jeśli po prostu w tym momencie się rozstaniemy. Mirek też tak myśli.
Mirek to jej mąż, wujek Marka Skalskiego, właściciela trzeciego domu, którym się zajmuję. Oczami wyobraźni widzę już, jak do niego dzwoni i opowiada o całym zajściu, a potem jak Marek Skalski dziękuje mi za współpracę.